czwartek, 15 listopada 2012

Hoło viator – religijne peregrynacje Szymona Hołowni


Z niecierpliwością czekałem na najnowszą książkę Szymona Hołowni. Doceniam go za publicystyczne zacięcie (nie mylić z zacietrzewieniem), renowację zetlałych frazesów, przystępny przekład trudnych dla przeciętnego zjadacza chleba kościelnych realiów na aktualny język życia publicznego, a przede wszystkim – twórczą nadpobudliwość połączoną z kreatywnością. Potrafił zaskoczyć w Monopolu na zbawienie, poruszyć w Ludziach na walizkach i zachęcić do poszukiwań w boskiej biografii: Bóg. Życie i twórczość. Od dłuższego czasu na łamach prasy pojawiały się jego felietony pisane z Zambii lub Ameryki Południowej, więc spodziewałem się, że jego najnowsza książka będzie nosiła ślad tych podróży. No cóż, okazało się, że nie były to jedyne wojaże Hołowni...

Na stronach Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie autor odwiedził sześć kontynentów, około dwudziestu państw. W jakim celu? By pokazać czytelnikom (a zdaje się również, że sam tego potrzebował, gdyż wątek laicyzacji Zachodu spędza mu sen z powiek), że chrześcijaństwo we wszystkich swych odmianach to rzecz o wiele większa niż wydaje się zwykłym zjadaczom chleba (także tego konsekrowanego) patrzącym jedynie na rodzimy, katolicki ogródek. Książka ma świetną formułę – z jednej strony mamy ustępy, gdzie głos ma sam publicysta i w charakterystycznym dla siebie stylu relacjonuje swoje wrażenia z podróży, ale nie stroni też od nakreślania w nieco eseistycznej formie rysów historycznych czy społecznych odwiedzanych miejsc. Z drugiej, dostajemy fragmenty, w których Hołownia przeprowadza wywiady z osobami, do których chciał dotrzeć, przy czym oddaje im głos na dłużej niż kilka zdań, których oczekiwalibyśmy od zwykłego prasowego wywiadu. Ta forma zdecydowanie zdaje egzamin – nieco egzaltowany i efekciarski styl dziennikarza, do którego zdołał nas przyzwyczaić w swoich książkach i artykułach zostaje nieco na bocznym torze, nie powoduje przesytu czy wręcz irytacji, a wywiady są przeprowadzone naprawdę ciekawie.

Ciekawi są też ludzie, których autor spotyka na swojej drodze. Honduras: kardynał Maradiaga, który osobiście pilotuje śmigłowce, którymi przemieszcza się do wiernych i przez cały czas jest otoczony ochroną, gdyż stale naraża się na gniew narkotykowych karteli. Papua – Nowa Gwinea: ekipa misjonarzy tłumacząca Biblię na endemiczne języki miejscowych plemion, w których nie ma takich słów jak baranek czy żłób. Guam: komandor podporucznik, będący jednocześnie duszpasterzem amerykańskich żołnierzy. USA: ludzie z radykalnego ruchu The Simple Way, którzy z pacyfizmem na ustach i łatką lewicowych radykałów każdego dnia szukają mistyki i pragną, by Słowo stało się ciałem. Turkmenistan: polscy księża wytrwale od lat budujący wspólnotę katolików w skrajnie trudnych warunkach społecznych i politycznych. Last minute ma 24 rozdziały i każdy z nich niesie ze sobą inną historię toczącą się w innym miejscu, innych warunkach i wszyscy czytelnicy znajdą tam coś dla siebie.

Zaraz, zaraz. Jak to wszyscy? Przecież założenie jest takie, że Hołownia to publicysta na wskroś katolicki, do którego jakiś czas temu przylgnęło określenie Terlikowski light. Więc książka jest tylko dla katolików, prawda? No cóż, moim zdaniem niezupełnie. Last minute to pozycja, którą poleciłbym chociażby antyklerykałom. Kościół katolicki zdaje się być w naszym kraju wygodnym podmiotem publicystycznej chłosty (choć nie ukrywajmy – niejednokrotnie jest za co), jednakże przy przyjęciu odpowiedniej perspektywy, nawet najgorliwszy przeciwnik musi przyznać, że Kościół na całym świecie (w Polsce również, choć nie o tym jest mowa) ma „za uszami” olbrzymie ilości rzeczy po prostu dobrych i potrzebnych, w których państwo czy społeczeństwo jako takie nie radziłoby sobie. Poza tym, prezentując feerię barw religijnego życia na globie, w skrajnie odmiennych uwarunkowaniach, Hołownia „wyciąga” czytelnika ponad polskie piekiełko i pokazuje, że chrześcijaństwo jest rzeczą o wiele większego kalibru, niż lokalnym, europejskim zjawiskiem. Gdyby popatrzeć nań ze świeckiego punktu widzenia, jest ideą, która – tak jak prawa człowieka czy międzynarodowe organizacje – ma szeroki zasięg i konkretny przekaz. Oczywiście każdy może mieć inne zdanie na ten temat (myślę, że znaleźliby się chętni, którzy spokojnie mogliby napisać Last minute w lustrzanym odbiciu, 24 rozdziały rozliczania chrześcijan) ale faktom ciężko zaprzeczyć. Jest to też książka w dużym stopniu o charakterze ekumenicznym – wielokrotnie dostajemy tu rozważania, z których wynika jasno, że prawosławie, protestantyzm, katolicyzm i inne odłamy, to tak naprawdę spojrzenie w tym samym kierunku, choć z różnych perspektyw, a dziennikarz świetnie odnajduje się w tym kontekście i potrafi to dobrze ubrać w słowa.

Szymon Hołownia nie zawiódł. Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie, rewelacyjnie wydane, czyta się jak dobrą literaturę podróżniczą, choć traktuje o wojażach w ograniczonym zakresie. Co istotniejsze – to książka prowokująca do myślenia, przewartościowywania, szukania nowych punktów widzenia zarówno do apologii, jak i do krytyki chrześcijaństwa w świecie. O samej książce niewiele więcej już można powiedzieć... Raczej trzeba przeczytać. Warto.

piątek, 9 listopada 2012

Gdzie jest maszynista?


Moja lektura najważniejszej powieści Bronisława Wildsteina ciekawie się zbiegła w czasie z ostatnimi wydarzeniami wstrząsającymi jedną z najważniejszych gazet codziennych w Polsce. Oto na łamach ukazuje się artykuł wybiegający poza dziennikarską rzetelność, dotykający najdrażliwszych kwestii polskiego życia publicznego. W mediach następuje krótkie, ale gwałtowne wyładowanie atmosferyczne, po czym informacje zostają zdementowane, choć zdążyły na ich temat wypowiedzieć się najważniejsze osoby w państwie, aczkolwiek dementi tak naprawdę nie jest ostateczne. Po kilku dniach wydawca zwalnia z redakcji bezpośrednio odpowiadającego za artykuł dziennikarza oraz jego zwierzchników. Ta sytuacja do złudzenia przypomina historię przedstawioną w Dolinie nicości. Mam jedynie nadzieję, że nie ma aż takiego drugiego dna, jak ta z książki, bo opowieść Wildsteina nie jest ani łatwa, ani lekka, ani przyjemna.

Do młodego dziennikarza śledczego Stanisława Czułny trafiają materiały obciążające jedną z najważniejszych postaci polskiej kultury, uznanego przez ogół Polaków za autorytet profesora Lwa. Nie byle jakie to materiały, bo są to dokumenty dowodzące, że profesor w latach poprzedniego systemu współpracował z SB. Medialna bomba zostaje zaakceptowana do publikacji przez redaktora naczelnego Kuriera, Adama Wilczyckiego. Zgodnie z przewidywaniami, informacje wstrząsają opinią publiczną. Rozpętana zostaje bezwzględna, zakulisowa gra, w której Wilczycki i Czułno są zwierzyną łowną, a mająca na celu uciszyć wszelkie głosy nawołujące do przeprowadzenia lustracji raz na zawsze. W nagonce pierwsze skrzypce gra wszechwładny magnat medialny, Michał Bogatyrowicz, który pociąga za wszystkie sznurki medialnego półświatka. W sukurs przychodzi mu również Jan Return, legenda polskiego dziennikarstwa, który niesie za sobą skrywaną przez lata dramatyczną historię... W tym galimatiasie znajdzie się również Kościół, biznesowe elity, byli agenci oraz drugoplanowi architekci potransformacyjnego porządku, działający w białych rękawiczkach... Czy skompromitowany przez przeciwników Wilczycki zdoła oczyścić swoje imię i doprowadzić kanalie przed oblicze sprawiedliwości? Czy tajemnicze zbrodnie z przeszłości zostaną raz na zawsze rozliczone? Czy szeroko zakrojona manipulacja Bogatyrowicza powstrzyma kamyk zwiastujący lawinę? Od siebie powiem, że nie warto wierzyć swoim przeczuciom...

Powieść udało mi się nabyć za kilka złotych w formie e-książki, a że to wciąż pole dynamicznego rozwoju wydawniczego, zawsze warto zwrócić wydawcom uwagę na ewentualne rzeczy do poprawki. Niestety, tekst (przynajmniej na czytniku kindle) dosyć mocno się zlewa, dialogi czasem bezpośrednio przechodzą w narrację, co utrudnia czytanie i połapanie się w wątkach. Co więcej, poszczególne ustępy w tekście nie są zaznaczone wcięciem (akapitem) co komplikuje wyłapanie dynamiki opowieści.

Wildstein opracował ciekawą, wielowątkową fabułę na bardzo nośny temat. Mimo pewnych z góry poczynionych przeze mnie założeń, udało mu się zaskoczyć. Może uśpiło moją czujność zaszufladkowanie autora do konkretnej opcji światopoglądowej, ale kreowany świat jest po prostu interesujący, choć narracja bywa, moim zdaniem, nieco ciężkostrawna. Demokracja, która na dobre nie zapuściła korzeni, owocuje patologiami na najwyższych szczeblach. Nierozliczona przeszłość sączy truciznę w społeczny krwiobieg. Media są szalenie podatne na manipulacje i uwikłane w niejasne zależności. Obraz dosyć przygnębiający, może trochę trąci spiskową teorią dziejów, ale jednocześnie wydaje się w jakiś sposób prawdziwy. Lustracja to niewątpliwie kwestia sporna w najnowszej historii RP, ale nie dajmy się zwieść pozorną nieobecnością tematu w mediach. Ujawnienie i rozliczenie aparatu PRL jest wciąż sprawą gorącą, budzi wiele wątpliwości (co Wildsteinowi dobrze udało się pokazać), a co gorsza – demonów z przeszłości zarówno konkretnych ludzi, jak i społeczeństwa.

Pisarz kreśli dwuznaczności postaw postaci, każda z nich ma mocno rozbudowaną historię i motywacje. Niestety, potencjał niektórych charakterów pozostaje niewykorzystany, gdyż autor niespecjalnie operuje chociażby językiem postaci. Odniosłem wrażenie, że większość z nich wygłasza bez charakteru swoje kwestie, które niejednokrotnie są sążniste i merytoryczne, ale też przez to nieco... sztuczne. Kluczowi bohaterowie nie mają w swoich wypowiedziach niczego, co by przykuwało uwagę, dodatkowo ich charakteryzowało, wygłaszają swoje zdania niejako „z urzędu” i przez to rozmywają się pośród plejady drugorzędnych postaci, a powiedzmy sobie otwarcie – Wildstein kreuje ich olbrzymią ilość. Dialogi są papierowe, mało wiarygodne. Atutem Doliny nicości jest literackie odzwierciedlenie realnego świata polskich mediów – niektórzy bohaterowie do złudzenia przypominają prawdziwych ludzi ze świecznika i przyjemnym elementem rozgryzania tej książki było dopasowanie pewnych faktów fikcyjnych do ich rzeczywistych odpowiedników. Oczywiście autor czyni to według klucza swoich poglądów politycznych i społecznych, więc można to rozpatrywać bardzo różnie, ale dla mnie to akurat plus – pełnokrwista, aktualna powieść z przekazem nie zdarza się za często.

Wreszcie, przebrnąwszy przez moje wrażenia, tłumaczę się z tytułu tego tekstu. Bardzo mnie zaintrygowała refleksja Bogatyrowicza, w której analizował nieodzowność swojego postępowania dla utrzymania polityczno – społecznego status quo i użył wobec siebie określenia, iż jest jednym z tych, którzy siedzą w maszynowni świata. Po zakończeniu Doliny nicości w mojej głowie nieznośnie kołatała się taka wątpliwość... Czy ta metaforyczna maszynownia świata istnieje? Czy faktycznie można uznać, że gdzieś istnieje grono architektów naszego sposobu myślenia, który swoją władzą może pognębić prawdę i sprzedać każdy fałsz? Czy może jednak rzeczywistość jest bezwładną lokomotywą bez maszynisty, podatną na wykolejone przez kogoś tory? Ostatnie wydarzenia w polskiej prasie i polityce wskazują na to, iż nasze status quo to w rzeczywistości beczka prochu, której lontem może być tylko artykuł w gazecie. Dziennikarski błąd czy intryga maszynisty? Niedochowanie staranności czy odskakująca pokrywka znad garnka zbiorowych wątpliwości?

środa, 7 listopada 2012

Między prawicycą a lewicycą


Fundamentalne pytania: Czy cel uświęca środki? Czy obalony dyktator deklarujący w drodze na szafot „chciałem dobrze i rządziłem zgodnie z moi ideałami!” jest moralnie rozgrzeszony? Czy aby poskromić zło można posłużyć się jego metodami w obronie dobra?

Jeżozwierz Juliana Barnesa to przewrotnie napisana powieść, choć fikcja miesza się z niej z nieodległymi faktami z historii XX – wiecznej Europy. Transformacja ustrojowa, Jesień Narodów, rozpad Związku Radzieckiego, westernizacja środkowoeuropejskich społeczeństw, historyczne rozliczenia z aparatem socjalistycznym... Brzmi znajomo? Wprawdzie opowieść osadzona jest w nieistniejącym postkomunistycznym państwie (choć Barnes wyraźnie nawiązuje w książce do Bułgarii, a bohatera można skojarzyć z Todorem Żiwkowem) ale polski czytelnik z pewnością odnajdzie w tej książce pewien mianownik, który łączy wszystkie demoludy przechodzące przez bolesne przemiany lat dziewięćdziesiątych.

Stojo Petkanow, komunistyczny przywódca kraju, wskutek wolnościowych zmian wstrząsających całym Związkiem Radzieckim, traci władzę i oczekuje w swojej celi na precedensowy proces. Po pierwsze, nie do końca wiadomo, na podstawie jakiego prawa go sądzić, skoro przez kilkadziesiąt lat je tworzył i według niego działał zgodnie z prawem. Po drugie, czy proces w ogóle należy się tyranowi nie cofającemu się przed uśmiercaniem rodaków i zupełną degrengoladą gospodarczą kraju tylko po to, by stworzyć w pełni socjalistyczne państwo? Wielu wystarczyłby pluton egzekucyjny lub sfingowany wypadek, albo „proces moralny”, czyli na dobrą sprawę pokazowy. Po trzecie, czy w ogóle da się wydać rzetelny wyrok , skoro brakuje dowodów celowo zniszczonych przez aparat państwowy, ewentualni świadkowie nie żyją, a zdegenerowany system prawny nie wskazuje tego, co jest przestępstwem, a co nie? Petkanow nie ucieka przed sprawiedliwością, staje na sali sądowej z otwartą przyłbicą i jako socjalista głęboko wierzący w „naukowe metody” i „demokrację ludową” chce odpowiadać jedynie za ewentualne błędy polityczne, a nie moralne. Mistrz manipulacji i sofistycznej retoryki nie dostrzega żadnych etycznych wypaczeń swoich rządów i nie zamierza odejść bez walki...

Kto więc podejmie się walki z tyranem? Antagonistą Petkanowa staje się Piotr Soliński, profesor prawa wyniesiony do urzędu prokuratora generalnego na fali demokratycznych przemian. Jest świadom, że ludzie chcą krwi, głowy Petkanowa toczącej się po bruku, drugorzędne znaczenie ma dla nich sprawiedliwy i rzetelny proces. Soliński, zacietrzewiony opozycjonista, syn partyjnego renegata i sam za młodu gorąco wierzący w socjalizm, stara się zniszczyć dyktatora lege artis, ale uświadamia sobie, że to nie jest możliwe... Czy odważy się sięgnąć po ciosy, jakich nie powstydziłby się jego oponent?

Całość powieści nie jest specjalnie porywająca, ale nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Dwóch wiarygodnych, ciekawych bohaterów, świetnie zarysowane realia historyczne i stan ducha społeczeństwa żądnego chleba (dosłownie) i igrzysk (w rozliczeniu Petkanowa) to zdecydowanie mocne punkty tej powieści. Barnes nie pozwala sobie na niedoróbki, całość jest złożona i przewrotna – nie wierzę, że ktokolwiek od początku do końca miał jednoznaczną moralną ocenę bohaterów. Trzeba też docenić pewne diagnozy, jakie stawia Barnes, osoba z zupełnie innego kręgu polityczno – kulturowego. Zastanawiające są reakcje młodych ludzi na proces transmitowany w telewizji – czy oni chcą sprawiedliwości, czy z góry ustawionego starcia nowego porządku ze starym? Czy pewnych idei nie kupili zupełnie bezkrytycznie? Historia pokazała, że socjalizm jest ustrojem stworzonym na absolutnie błędnych założeniach, który ulega koszmarnym w skutkach wypaczeniom, ale czy demokracja niesie ze sobą jedynie dobre zmiany? Bardzo mi się podobała lektura tej książki obecnie, gdy ten demokratyczny, wolnościowy model gospodarki oparty głównie na sztucznie pompowanym wzroście, potknął się kilka lat temu i niemrawo się podnosi. Przytoczę fragmenty rozmowy obu głównych bohaterów:

Czego chcą ludzie? Chcą stabilizacji i nadziei. I myśmy im to dali. Nie wszystko było doskonałe, ale za socjalizmu ludzie mieli podstawy, by marzyć, że kiedyś tak będzie. A wy – wy daliście im tylko destabilizację i brak nadziei. Zalew przestępczości. Czarny rynek. Pornografię. Prostytucję. (…) Sprzedają pornografię na schodach mauzoleum pierwszego przywódcy. Uważasz, że to dobry dowcip? Uważasz, że to mądre? Uważasz, że to postęp?
-(…) Powiedziałbym, że pierwszy przywódca specjalizował się w pornografii. (…) Powiedział pan, że dawaliście ludziom nadzieję. Nie, wy dawaliście im złudzenia. Wielkie cyce, ogromniaste kutasy i nieustanne pieprzenie się każdego z każdym. Tym kupczył pański pierwszy przywódca, a przynajmniej politycznymi odpowiednikami. Pański socjalizm jest tego właśnie typu złudzeniem. A nawet jeszcze większym. W tym, co sprzedają przed mauzoleum jest przynajmniej jakaś doza prawdy, w tych wszystkich świństwach.
-No i kto ucieka się do tanich porównań, Piotrze? Jak miło słyszeć prokuratora generalnego występującego w obronie pornografii. Jesteś bez wątpienia równie dumny z inflacji, czarnego rynku, kurw na ulicach?
-Są trudności. (…) Jesteśmy w okresie przejściowym. Muszą być bolesne przystosowania. Musimy zrozumieć twarde reguły ekonomiki. Musimy wytwarzać towary, które ludzie chcą kupić. Wtedy osiągniemy dobrobyt.
-(…) Pornografia, mój drogi Piotrze. Cyce i kutasy. Czego i tobie życzę.

Jeżozwierz nie jest książką powalającą. Wydaje się mniej poruszający niż Poczucie kresu, choćby dlatego, że los Anthony'ego Webstera dotyka w jakiś sposób każdego z nas, a starcie Solińskiego i Petkanowa ma zupełnie inny wymiar i tematykę. Jednak nie można zaprzeczyć, że książka Barnesa stawia fundamentalne pytania – zarówno przy lekturze, gdy jesteśmy blisko przeżyć bohaterów, jak i w oderwaniu od niej. Myślę jednak, że nie każdy chce na te pytania sobie odpowiadać, zwłaszcza że są osadzone w dosyć statycznej fabule. Nie ma w tej książce fajerwerków, twistów fabularnych, olśniewającej puenty. Jednak jest to proza o iście angielskiej elegancji, błyskotliwie napisana, złożona i... (to chyba będzie już u mnie słowo klucz w przypadku Barnesa) przewrotna. Nie każdemu się spodoba, ale ja stawiam tę pozycję na półce obok Poczucia kresu i wiem, że nie przejdę obojętnie obok następnych książek autora Jeżozwierza. 

poniedziałek, 22 października 2012

O czym myśli Jerzy Stuhr?


Od dobrych kilku miesięcy na listach bestsellerów widnieją dzienniki Jerzego Stuhra z okresu walki z chorobą nowotworową, zatytułowane Tak sobie myślę... Nie sposób przejść obok tej pozycji obojętnie, chociażby ze względu na nietuzinkowość osoby autora. Wykładowca akademicki, który wypuszcza spod swych skrzydeł kolejne pokolenia ludzi związanych ze sceną. Aktor uniwersalny w najszerszym tego słowa znaczeniu: jego osiągnięcia na deskach teatrów, po obu stronach kamery, w dziedzinie dubbingu czy tworzeniu słuchowisk można wyliczać w nieskończoność. Wreszcie: człowiek rodzinny, obywatel, patriota, inteligent. Dlatego też, gdy Stuhr mówi, że „sobie myśli”, z nieodpartą ciekawością chciałem się dowiedzieć o czym.

Najpierw kwestie techniczne. Wydawnictwo Literackie zrobiło świetną robotę. Książka wydana jest w wygodnym formacie, twardej oprawie i ma rewelacyjną szatę graficzną. W tekst doskonale wkomponowane są fotografie związane z treścią zapisków, a także przedrukowane są strony oryginalnego dziennika, które, oprócz waloru czysto estetycznego, nadają książce rodzaj pewnej ciężko uchwytnej... intymności? Bezpośredniości? Patrząc na własnoręczne bazgroły Jerzego Stuhra ma się dodatkowe wrażenie autentyczności czytanego tekstu.

A trzeba podkreślić, że lektura jest pierwszorzędna. Wprawdzie wszędzie zaznacza się, że Tak sobie myślę... było spisywane w czasie walki z chorobą, ale osobiście odniosłem wrażenie, że nowotwór jest swego rodzaju tłem, sztafażem, który spowija wszystkie rozważania autora, ale jednocześnie nie jest to kwestia dominująca w całym tekście. A skoro nie tylko o chorobie, to o czym pisze Stuhr? O wszystkim po trochu!

Dużo miejsca poświęca kulturze, ze zrozumiałym akcentem położonym na teatr i film. Podsumowuje swój dorobek artystyczny, poddaje gruntownej krytyce to, co mu się nie podoba, rozważa na temat istoty zawodu aktora i jego przyszłości. W tej sferze wykazuje się daleko posuniętym krytycyzmem, bezkompromisowo piętnuje słabości współczesnego kina czy teatru. Gdy mówi o swoich dokonaniach, bądź o dokonaniach bliskich, wydaje się o wiele bardziej tolerancyjny, ale ciężko od niego wymagać w tej materii obiektywizmu.

Stuhr jest także bacznym obserwatorem rzeczywistości, zarówno w kontekście polityczno – społecznych aktualności, jak i z szerszej, długofalowej perspektywy. Komentuje na bieżąco, czasem granicząc nawet ze złośliwością czy gniewem, medialne doniesienia z tych kilku miesięcy, w których prowadził dziennik. Jest surowy dla rodaków, gdy wykazują się prowincjonalizmem lub typowo polską megalomanią. Precyzyjnie diagnozuje polskie kompleksy, ale czyni to bez większego zacietrzewienia, choć w kilku momentach zaczyna się dosyć otwarcie z wyższością szarogęsić. Pisze o futbolu, patriotyzmie, mediach, zachowując swój indywidualny, często bardzo krytyczny, punkt widzenia.

Forma dziennika ma to do siebie, że w największym stopniu odsłania wnętrze samego diarysty. W Tak sobie myślę... Jerzy Stuhr pisze bez - jakże charakterystycznego dla współczesności – emocjonalnego ekshibicjonizmu, ale pisze o rzeczach dla siebie ważnych, które mają lub miały dla niego szczególne znaczenie. Rozważa swoją ścieżkę zawodową, wspominając kluczowe punkty w swojej karierze, a także, w kontekście swojej pracy akademickiej, przedstawia swoje aktorskie credo. Daje się również we znaki jego inteligencki rodowód – uważa się za pełnoprawnego przedstawiciela tej endemicznej klasy społecznej i to także stanowi pewien pryzmat, przez który obserwuje rzeczywistość. Ciepło pisze o swoich najbliższych – jednym z najważniejszych wątków jest rodzinne i pełne ekscytacji oczekiwanie na wnuczkę; często pisze również o swoim synu, kibicując mu i po ojcowsku troszcząc o jego zawodową drogę. W wielu momentach przytacza myśli swoich autorytetów i mistrzów, by nad nimi chwilę się pochylić, sypie anegdotami, a kilkukrotnie jego zapiski dotyczą ważnych dla niego postaci, którzy odeszli w okresie prowadzenia dziennika (w tym kontekście np. bardzo ciepło wspomina Vaclava Havla). Wzruszające jest przytaczanie niektórych listów, pełnych otuchy i wsparcia, które otrzymuje od różnych ludzi, zarówno dzielących z nim los chorego, jak i osób, którzy poczuli potrzebę wyrażenia swoich uczuć wobec kogoś dla nich ważnego. Wreszcie, Tak sobie myślę... ukazuje człowieka, który z nadzieją i uporem trzyma się życia i zwycięsko wychodzi z choroby, przy czym najbardziej poruszające są dla mnie dwa momenty tej książki. Pierwszy, gdy autor pod koniec książki, tworzy listę dobrych rzeczy, jakie dała mu choroba. A drugi to załączony na koniec książki wywiad dotyczący już tylko choroby i walki z nią.

Dziennik czasu choroby Jerzego Stuhra jest znakomitą rozrywką, (zarówno intelektualną, jak i emocjonalną), a także kopalnią cytatów, anegdot i ciekawych rozważań. Od poglądów aktora można się dystansować, spierać się z nim lub je akceptować, ale myślę, że lektura Tak sobie myślę... nie pozostawi nikogo obojętnym, zwłaszcza, jeżeli w ciągu ostatniego roku śledziło się życie społeczne i kulturalne naszego kraju. Czasem Stuhr na kartach dziennika jest dosadny i bezkompromisowy, z drugiej strony bywa czuły i wrażliwy, ale czytając tę książkę mamy pewność, że obcujemy z jedną z najciekawszych postaci polskiej kultury. 

środa, 17 października 2012

Wizja lokalna: "Trociny"

Mam to szczęście, że studiuję w Warszawie, w której dzieje się akcja niezliczonych polskich książek, a między innymi, recenzowanych na homo legens Trocin Krzysztofa Vargi. Zawsze intrygowała mnie kwestia "przełożenia" rzeczywistości na prozę oraz zdolność pisarzy do plastycznego i wiarygodnego jej oddania. Dlatego też w ostatnią niedzielę, korzystając ze świetnej pogody, wpadłem na pomysł empirycznej konfrontacji części świata opisanego w Trocinach i rzeczywistych miejsc, w których toczyła się akcja książki. Zapraszam do przejrzenia kilku zdjęć: miejsca, gdzie wychował się bohater książki, Piotr Augustyn, oraz sceny, na której zostały odegrane finałowe sceny powieści. Aparat i fotograf są wątpliwej jakości, wybór zdjęć i ujęć również jest mocno subiektywny, ale... wydaje mi się, że po lekturze Trocin te zdjęcia mają jednak pewien ładunek atmosfery z książki.


W blokach przy ulicy Dragonów wychowywał się Piotr Augustyn, główny bohater "Trocin".

Szare bloki skąpane są w zieleni, a szczególne wrażenie robi winorośl, spowijając całe budynki (tutaj mieni się czerwienią w prawym górnym rogu).

Z drugiej strony budynku winorośl już nie ma liści, ale i tak robi niesamowite wrażenie. Wygląda to dosyć... przygnębiająco...
... ale z drugiej strony inspirująco.
Za budynkiem, na niedużym pagórku stoi kilka zmurszałych poidełek dla ptaków, straszących startymi przez czas płaskorzeźbami. Były całkowicie porzucone, żadne zwierzę się do nich nie zbliżało... Po co tam stoją? Chyba nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie. Po prostu relikt, pozostałość po minionym czasie, która wątpliwie świadczy o tym, że rzeczywistość ma jakąś ciągłość w czasie.
W tle jedno z poideł, które się rozpadło na części...






Jedyny obserwator mojego spaceru, którego w myślach nazwałem Leonidas - to przez ten rudy nosal rodem ze spartańskiego hełmu :)
Okaleczona przez czas rzeźba.


Pomnik "Chwała saperom" w całej okazałości, w ostatnich promieniach jesiennego słońca...

Miejsce spotkania bohaterów w finale powieści.
Przejście podziemne tuż za pomnikiem. A na końcu...


... płaskorzeźba.

Nadwiślański brzeg. Czy to na tej skarpie po prawej stronie miały miejsce dramatyczne wydarzenia z finału książki?



Mam nadzieję, że Ci się podobało. Podziel się wrażeniami w komentarzu!

czwartek, 11 października 2012

Jeżycjada – historia choroby


Wirus zaatakował znienacka, gdy miałem kilka lat. Nosicielką była moja mama, przekazując mi niesforne mikroby razem z dziecięcą książeczką pt. Hihopter. Następnym stadium była Ida sierpniowa omawiana na lekcjach języka polskiego w podstawówce, a niedługo potem zwycięstwo w szkolnym konkursie znajomości literatury Małgorzaty Musierowicz (dla jasności – wcale nie jestem nieskromny, na konkursie pojawiły się trzy osoby, a nagród było siedem; wtedy też po raz pierwszy zrozumiałem, że czytanie jest w moim pokoleniu anomalią mieszczącą się w błędzie statystycznym). Gdy w wieku gimnazjalnym furorę zrobił portal społecznościowy grono, jednym z forów, w których uczestniczyłem była właśnie Jeżycjada. Z niepokojem odkryłem, że byłem jedynym samcem aktywnie udzielającym się w dyskusjach. Zakochałem się w obrazku Beaty Bitner z mojego wydania Brulionu Bebe B. Gdy założyłem konto na facebooku, nie bardzo jeszcze rozumiejąc chaos aplikacji, powiadomień, gier i tak dalej, nie mogłem sobie odpuścić i zrobiłem test Którą postacią z Jeżycjady jesteś? Zgadnijcie, jaki otrzymałem rezultat: podpowiem jedynie, że jestem jedną z sióstr Borejko. Gdy wychodziły kolejne części – z miejsca zdobywałem je i pochłaniałem z zapałem godnym lepszej sprawy. Podczas wolnych dni spędzanych w domu, zazwyczaj na chybił – trafił wybierałem jeden tom i czytałem po raz nie wiadomo który, mając z tego nieodmiennie wielką przyjemność. Finalnie, sam zacząłem prątkować – podrzucam Jeżycjadę znajomym i bliskim, gdy szukają czegoś lekkiego i przyjemnego na jesienne i zimowe wieczory. I też zaczynają chorować!


Skąd ten wstęp? Otóż moja chorobliwa słabość do sagi rodu Borejków daje o sobie znać po raz kolejny. Parę dni temu w księgarniach pojawiła się McDusia – dziewiętnasty tom poznańskiego cyklu. Po lekturze pomyślałem – zrecenzuję ją na blogu! Ale niestety... pomimo kilku prób nie potrafię.

Mimo pełnej świadomości wad tych książek, nie jestem w stanie opanować entuzjazmu, z jakim darzę każdą kolejną część. Jak w krzywym zwierciadle – przy powiększonych zaletach, umniejszam ich słabości, czytam każdą z jednakowym zaangażowaniem i radością. Za każdym razem z taką samą chęcią wpadam między strony, z których bije wręcz metafizyczne ciepło – nie oszukujmy się, mocno wyidealizowanego – świata. Mimo powtarzanych schematów, zawsze jednakowo przeżywam zabawne perypetie i sercowe rozterki bohaterów. Każda część jest jak spotkanie z dawno nie widzianymi znajomymi i chociaż nie można powiedzieć, że wszystkie części Jeżycjady są na równym poziomie, każda spotyka się u mnie z ciepłym przyjęciem. Prawdy życiowe, mimo że wyświechtane, przekazane są prosto i od serca. Moje zamiłowanie do tej serii sprawia, że pisząc o niej krytycznie – przeczyłbym dokumentnie moim odczuciom.

McDusia nie jest szczytowym osiągnięciem Małgorzaty Musierowicz, ale znakomicie wpisuje się w konwencję całej Jeżycjady. Jest śmiesznie, wzruszająco, sentymentalnie... Warto czytać tę książkę znając poprzednie części – na kartach pojawia się, choćby epizodycznie, dużo postaci znanych z innych tomów, co dodatkowo budzi wiele pozytywnych wspomnień i skojarzeń. Co istotne – jest to świetna literatura młodzieżowa. Może odrobinę staroświecka, ale przede wszystkim wartościowa i niewydumana.

Pozwolę sobie na puentę w żołnierskich słowach:

Nieprzekonanych nie przekona.
Miłośnikom na pewno się spodoba.
A tym, którzy nie znają...
Po prostu polecam.

wtorek, 25 września 2012

Brulion bibliofila: Lapsusy językowe


Jestem człowiekiem dosyć wrażliwym na punkcie językowych potknięć czy niezamierzonych dwuznaczności. Zdarza się, że znajdę jakiś lapsus zupełnie przypadkiem i ten fakt zdecydowanie zmienia mój dzień, zazwyczaj mam z tego ubaw przez bardzo długi czas. Na przykład wczoraj odbierając książkę z biblioteki i mijając salon kosmetyczny na Dzikiej natknąłem się na taki napis:

Promocja! Przy zabiegu na twarz wąsik gratis!

Nie mogłem się oprzeć i zrobiłem zdjęcie telefonem (przepraszam za jakość, ale mój aparat telefoniczny wciąż jest tele, a nie smart, bo mam irracjonalną obawę, że smartfon byłby bardziej smart niźli właściciel, czyli ja; zresztą kwestia technologicznego nazewnictwa to osobna działka marketingowej paranoi – telefony zmieniają się nie wiedzieć czemu w smartfony, notebooki zmieniają się ostatnio w ultrabooki...), by zaprezentować poniżej momentalnie skojarzenie, jakie zawitało w mojej głowie, a mianowicie pewien znany skądinąd portret Salvadora Dali:


Promocja ze wszech miar godna uwagi!


niedziela, 16 września 2012

Mizantropia po polsku (Krzysztof Varga - „Trociny”)

Krzysztof Varga, pisarz i felietonista, dał się do tej pory poznać w swojej twórczości jako człowiek krytyczny wobec kultury masowej, dotkliwie wytykający wady naszego społeczeństwa i człowiek dosyć bezkompromisowy w postrzeganiu życia intelektualnego Polaków. W dużej mierze właśnie w tym klimacie osadzona jest jego najnowsza powieść – Trociny.

środa, 5 września 2012

Pokora przekory

Konsekwentnie od lat nazywa pan siebie tak zwanym artystą. Co pan ma na myśli?

Mam wrażenie, że w uproszczonej definicji artysty zawiera się egzaltacja, a mnie jest obca egzaltacja – artystyczna, religijna, każda inna. Drażni mnie, kiedy artysta opowiada o swoim napięciu, o tym, jaki jest nadwrażliwy, a świat go nie rozumie. Ciekawsze jest podejmowanie tematu, zmierzenie się z nim. Uczciwe zadawanie dogłębnych pytań. I próba odpowiedzi na nie. Gdy ktoś wszystko o sobie opowiada, do tego za pieniądze, jest to jakieś śmieszne i dziwne. Odbiorcy musi wystarczyć kontakt z dziełem. Kontakt z artystą nie jest konieczny.

środa, 29 sierpnia 2012

Brulion Bibliofila: bukiniści i internetowe aukcje

Z nałogów, w które potencjalnie człowiek może wpaść, ja wpadłem w naprawdę korzystne. Po pierwsze, kawa. Po drugie, prasa. Po trzecie, książki. I wokół tego ostatniego będzie się snuł ten tekst.



wtorek, 28 sierpnia 2012

Kapiszon

 Tematyka pedofilii jest z pewnością nośna medialnie i u każdego wzbudza mniejsze lub większe emocje. Jeżeli miałbym skojarzyć ujęcie tego tematu w kulturze, to momentalnie przychodzi na myśl ciężkie kino moralnego niepokoju – szara kolorystyka, mroczna muzyka oraz kac moralny po seansie. Disko Anny Dziewit – Meller idzie w tej kwestii raczej pod prąd – książka ma zdecydowanie humorystyczną konwencję, lekką formułę, a głównym bohaterem jest właśnie pedofil.


niedziela, 26 sierpnia 2012

Wielki niepokój Anthony'ego Webstera


            Julian Barnes dał się już poznać jako znakomity eseista w Nie ma się czego bać oraz twórca ciekawego ujęcia elementów biograficznych w Papudze Flauberta. W Polsce czytelnicy ostatnio mieli przyjemność obcować z krótkimi formami jego autorstwa w tomie pt. Puls. Jest uznawany z jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy brytyjskich, o czym świadczy chociażby czterokrotna nominacja do nagrody Bookera. Najnowsza jego powieść – Poczucie kresu – nie poprzestała jedynie na nominacji, ale zdobyła nagrodę, jeszcze bardziej popularyzując tego nietuzinkowego pisarza. 

            Bohaterem Poczucia kresu jest Anthony Webster, który z dzisiejszej perspektywy mężczyzny w podeszłym wieku snuje opowieść o swoim życiu w oparciu o kilka szczególnych wydarzeń. Książka składa się z dwóch części. W pierwszej śledzimy losy młodego Anthony'ego, który w czasach licealnych, wraz z kumplami, poznaje nowego ucznia –  inteligentnego i wrażliwego Adriana Finna. Czterej koledzy mają olbrzymie apetyty na życie: pragną erotycznych podniet, intelektualnych doznań i życia odmiennego od ich rodziców – Życia na miarę Literatury. Po ukończeniu szkoły ich więzi się rozluźniają, Tony Webster podejmuje studia historyczne i opisuje swoją pierwszą poważną miłość – związek z Veronicą.  Splot okoliczności sprawia, że potem się rozstają, a kolejnym mężczyzną w życiu Veroniki jest najlepszy przyjaciel Tony'ego – Adrian Finn. Pierwsza część kończy się dramatycznie, gdyż Adrian z nieznanych Websterowi powodów popełnia samobójstwo. Druga część zawiązuje właściwą akcję – Anthony Webster ma sześćdziesiąt kilka lat, jest samotny, ustatkowany i często rozmyśla o swoim losie i nadchodzącej śmierci. Pewnego dnia okazuje się, że matka Veroniki, którą spotkał czterdzieści lat wcześniej, zapisuje mu w testamencie kilkaset funtów i pamiętnik Adriana, który znajduje się w rękach jego byłej kobiety... Webster, zaintrygowany, daje się wciągnąć jeszcze raz w historię swojego własnego życia, którą czterdzieści minionych lat zupełnie inaczej zapisało w jego pamięci. Powracające wspomnienia, odkrywane fakty z przeszłości i konieczność ponownego nawiązania relacji z Veroniką sprawiają, że Tony w końcu staje w obliczu prawdy. A jak wiadomo, ta często bywa brutalna. I bolesna.
            Jeżeli miałbym opisać tę powieść jednym słowem, powiedziałbym: przewrotna. Przewrotność tej historii wynika z kunsztu Barnesa w budowaniu złożonej fabuły oraz intrygującym manipulowaniu zarówno czytelnikiem, jak i głównym bohaterem. W momencie, kiedy czytelnik już zakłada dalszy ciąg wypadków, Barnes funduje trzęsienie ziemi – jeden zapomniany fakt, list z przeszłości Tony'ego, wywraca do góry nogami zarówno jego losy, jak i stosunek czytającego do bohatera. Analogicznie, dosłownie na ostatnich stronach książki, czytelnik razem z Websterem odkrywa dramatyczna tajemnicę, ale dla Barnesa to za mało – serwuje dodatkowe salto fabularne, które wstrząsa jeszcze bardziej. Oprócz tego, świadomie czytający odbiorca zauważy, że w tej opowieści nie ma zbędnych słów. Jeżeli nawet Tony wspomina sytuacje z liceum na początku książki, a w finale główny bohater rozmawia z barmanem na temat grubości frytek – te sytuacje odniesione do całości opowiedzianej historii nabierają głębokiego, metaforycznego znaczenia.
            Poczucie kresu jest powieścią wielowymiarową. Porusza kwestię dojrzewania głównego bohatera, ale ze względu na nietypową, dwuczęściową konstrukcję i czerdziestoletni przeskok w fabule, jest to ujęcie wyjątkowe. Nadzieje i oczekiwania wobec swojego losu, jakie żywi Tony i jego koledzy za młodu, są potem rozliczane z perspektywy mężczyzny w podeszłym wieku, który jest coraz bardziej świadom swojego kresu, który nieubłaganie się zbliża. Innym aspektem tej powieści jest pamięć i jej funkcjonowanie na przestrzeni lat. Webster wielokrotnie akcentuje jej ułomność, ale wraz z odkrywaniem kolejnych kart tej historii uświadamia sobie coraz bardziej, że pamięć jest jak „(...)czarne skrzynki, które zapisują przebieg katastrofy lotniczej. Jeśli nic się nie dzieje, taśma sama się kasuje. Tak więc jeśli ulegniesz katastrofie, dowiesz się dlaczego tak się stało; jeśli nie, zapis twojej podróży będzie o wiele mniej klarowny”. Poczucie kresu dotyka także skomplikowanych relacji międzyludzkich. Istota przyjaźni czy sens miłości są na kartach książki analizowane z wielu punktów widzenia, wraz z ewolucją bohaterów.
            Niesamowitą sprawą jest relacja zawartości tej książki, do jej objętości. Koncentracja tak złożonej treści i tak wielowymiarowej fabuły na lekko ponad 170 stronach robi olbrzymie wrażenie. Barnes tą książką ugruntowuje swoją mocną pozycję na Parnasie brytyjskich prozaików. Nie bez zasługi jest także w tym wypadku dobre tłumaczenie Jana Kabata. Lektura Poczucia kresu daje okazję nie tylko obcować z prozą na najwyższym poziomie, ale także daje okazję do głębokiej refleksji nad konfrontacją czasu i pamięci.

Mam nadzieję, że powyższa recenzja zachęciła Cię do przeczytania tej książki. Jeżeli chcesz o coś zapytać lub skomentować, zapraszam. Poniżej kilka moich refleksji na temat Poczucia kresu, w których - lojalnie ostrzegam – może być zdradzona kluczowa część fabuły. Jeżeli lekturę tej pozycji masz za sobą, gorąco zachęcam do podzielenia się wrażeniami i interpretacją w komentarzu. 


1. Niezwykle poruszyła mnie zmiana głównego bohatera na przestrzeni całego życia. Na początku powieści czytamy: (…) jeden z naszych lęków: że Życie nie okaże się takie jak Literatura. Wystarczyło spojrzeć na naszych rodziców – czy byli materiałem literackim? Co najwyżej mogli aspirować do miana gapiów i przypadkowych świadków, tworzyć część społecznego tła dla rzeczywistych, prawdziwych i ważnych rzeczy. Webster i jego koledzy jest pełen oczekiwań, że ich losy potoczą się jak losy bohaterów literackich, że życie będzie dla nich stanowić niezwykłą przygodę, opowie im niezwykłą historię. Po latach Tony Webster wspomina: (…) kiedy byłem pod trzydziestkę, przyznałem, że moja zuchwałość już dawno zanikła. Że nigdy nie będę robił rzeczy, o których śnił mój wiek dorastania. Zamiast tego strzygłem trawnik, jeździłem na wakacje, miałem żonę. Na starość, z pewną dozą goryczy stwierdza (…) zawsze byłem człowiekiem postępującym chaotycznie, niezdolnym do czerpania nauk z nielicznych lekcji, jakich dostarczało mi życie. W swoim przekonaniu postanowiłem zadowalać się jego realiami i podporządkowywać się jego wymogom: jeśli to, to tamto, i tak mijały lata. Brzmi znajomo? Nie, nie chodzi o odniesienie tego do siebie (chociaż można), ale... jestem pewien, że w ten schemat i ja, i Ty możemy kogoś znajomego wstawić. I gdy tak patrzę z dystansu, zza muru kart tej książki, jak Tony Webster pozwala by życie mu się przytrafiało, dotyka mnie dojmujący rodzaj smutku i... strachu. Czy gdybym dokonał autorefleksji moich codziennych i rokrocznych kroków i wyborów, czy nie byłbym na starość w takiej samej sytuacji? Warte przemyślenia.
2. Swoją drogą, fascynujące jest to, że Webster pomimo swojego stanu ducha ostatecznie zostaje wciągnięty w pewną iście literacką historię, gdy jałowe komunały natrafiły na niezachwianą prawdę tego, co się wydarzyło. Webster często snuje refleksje o starości i odchodzeniu, jest pogodzony z monotonią swojego losu. Mówi: osiągnąłem stan akceptacji, a nawet spokoju. Ponieważ nie sprzeciwiam się niczemu. Nie lubię bałaganu i nie lubię go pozostawiać. Na dobrą sprawę, mógłby odejść w tej chwili i byłby z tym pogodzony. Jednakże wydarzenia z książki sprawiają, że ostatnie słowa powieści brzmią: Wielki niepokój. Ciekawe, czy Tony przewartościowuje swoje życie po tej historii, gdy okazało się, że ma jedną z ról w tej tragedii. Czy w dalszym ciągu pragnie, by Życie było na miarę Literatury. Barnes daje nam również do zrozumienia, że żadna literacka kreacja nie zastąpi realnych wydarzeń, które mogą stać się naszym udziałem.
3. Ogrom przemyśleń spowodowało u mnie „cofanie się” w książce do słów padających w pierwszej części i odnoszenie ich do późniejszych wydarzeń. Utwierdziło mnie to również w opinii, że Poczucie kresu jest książką skonstruowaną wręcz misternie – każdy rodzynek w tym keksie nadaje smak całości. Jedną z takich sytuacji jest stosunek Tony'ego i kolegów do samobójstw – najpierw kolegi ze szkoły, Robsona, a następnie ich przyjaciela, Adriana. W pierwszym przypadku, zgodnie orzekają, że szkolny plankton w osobie Robsona obraził nas, wsławiwszy się wczesną śmiercią. Robson odbiera sobie życie, dowiedziawszy się, że będzie ojcem, co Webster z kolegami – z odstręczającym zadufaniem „młodych gniewnych” - kwitują, że dzięki temu rachunek arytmetyczny będzie się zgadzał - (…) wiedząc, że doprowadzi do powiększenia rodzaju ludzkiego o jednego osobnika, człowiek ten doszedł do wniosku, że jego etycznym obowiązkiem jest utrzymanie liczby populacji na stałym poziomie. Co więcej, mówią: Jego czyn był niefilozoficzny, egoistyczny i nieartystyczny(...). W drugim przypadku, gdy Adrian popełnia przemyślane samobójstwo, notując w pożegnalnym liście egzystencjalistyczne rozważania, że życie to dar narzucony każdemu człowiekowi, choć nikt o niego nie prosi;(...), Tony stwierdza, że to wielka strata, ale z drugiej strony mówi: potrafię (…) zrozumieć motywy Adriana, szanować je i podziwiać. Dopiero po kilkudziesięciu latach, gdy pozna dostatecznie dużo faktów z całej tej historii, odrzuci podziw dla filozoficznie umotywowanego samobójstwa Adrian i szczerze przed sobą przyzna – w obydwu przypadkach odebranie sobie życia było po prostu aktem kapitulacji.
4. Kluczowym aspektem tej książki były również ułomności pamięci i powiązane z nią ułomności natury ludzkiej, które podświadomie każą z biegiem czasu wybielać swoją postawę, zabliźnić emocjonalne rany z przeszłości. Webster, jeszcze nie będąc zaangażowanym w historię Veroniki i Adriana, stwierdza: gdy ubywa świadków twojego życia, jest coraz mniej potwierdzenia, a zatem mniej pewności co do tego, czym jesteś albo czym dotąd byłeś. Gdy uroda zdarzeń sprawia, że zaczyna odkrywać na nowo przeszłość, Veronica daje mu okrutny i zawistny list, który Tony wysłał przed czterdziestu laty do Adriana i do niej. Webster zupełnie inaczej pamiętał te słowa, jego wspomnienia wyblakły i złagodniały, a wstrząśnięty ponowną lekturą tego tekstu, pyta: Jak często opowiadamy naszą własną historię życia? Jak często dopasowujemy, upiększamy, dokonujemy chytrych skrótów? Im dłużej trwa życie, tym mniej jest tych, którzy mogliby zakwestionować naszą relację, przypomnieć nam, że nasze życie nie jest naszym życiem, lecz jedynie historią, którą o swoim życiu opowiadamy. Opowiadamy innym, ale – głównie – samemu sobie. Tragizm postaci Anthony'ego Webstera nie polega jedynie na wyrzutach sumienia. Tony, wiedziony dobrymi intencjami, pragnie wyjaśnić tajemnicę i naprawić co się da, a w rezultacie dostrzega coraz straszniejsze konsekwencje, które winą obarczają jego samego. Jest to klasyczny konflikt tragiczny – nieświadomy przeszłości bohater brnie ku prawdzie, która ostatecznie okazuje się straszna dla niego samego.
5. Kapitalną – i dla mnie niezwykle odkrywczą - obserwację poczynił Andrzej Franaszek, w artykule Lustro Weroniki [1] – zauważa nieprzypadkowe imię bohaterki Poczucia kresu. Pisze: Weronika? Veraikon? Prawdziwe oblicze? A więc niespełniona miłość przyniosła mężczyźnie dar: możliwość zobaczenia samego siebie. Na chuście starego listu. W lustrze. Na ekranie cudzego oka. Dzięki swojej dawnej miłości Anthony dostrzega bolesną prawdę, zatartą w jego pamięci i jej konsekwencje, sięgające o wiele dalej niż tylko wyrzuty sumienia.
6. Wreszcie, podatna na interpretacje jedna z finałowych scen – rozmowa z barmanem o frytkach. Jak ją interpretować? Czy ma znaczenie? Nie wiem, czy idę dobrym tropem, ale te cienkie frytki, o które dla odmiany prosi Tony (po pozornym rozwikłaniu całej tajemnicy), to pewna chęć zmiany, poczucia czegoś nowego, rozpisanie na nowo ról w tym dramacie, podjęcie pewnej inicjatywy, która dokona jakościowej zmiany w jego życiu. Fakt, że frytki są cięte gdzieś indziej i nie da się na to wpłynąć, symbolizuje niejako, że konsekwencje, losy bohaterów już dawno zostały zdeterminowane, a Webster – w swym tragizmie może tylko odkryć finałowy, wstrząsający fakt i swoją tragiczną rolę, którą odegrał.

Jeżeli, drogi Czytelniku dotarłeś do tego miejsca, to – po pierwsze, gratuluję, a po drugie, gorąco zachęcam do analiz, konfrontacji i luźnych myśli w komentarzach. Dzięki za lekturę!

[1] Andrzej Franaszek, Lustro Weroniki, Magazyn Literacki – Książki w tygodniku, nr 5-6/2012 (dodatek do Tygodnika Powszechnego 28/2012);

Pozostałe cytaty pochodzą z omawianej książki.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Twarze Vaclava Havla ("Tylko krótko, proszę")

Do sięgnięcia po książkę Tylko krótko, proszę skłonił mnie splot kilku okoliczności. Po pierwsze, przez ostatnie miesiące zaczytuję się we wszelkiego rodzaju dziennikach, wywiadach – rzekach, wspomnieniach i literaturze faktu. Po drugie, skusiła mnie okładka. Wydawać by się mogło, że postać wybitnego polityka i cenionego pisarza, kilkukrotnego kandydata do Pokojowej Nagrody Nobla powinna być przedstawiona z pewną dozą „pomnikowości”, pewnego majestatu, a na książce zobaczyłem pogodnie uśmiechniętego, dojrzałego mężczyznę, uchwyconego w trakcie rozmowy (słucha? opowiada anegdotę?), z jakże niepoprawnym już współcześnie papierosem w dłoni. Po trzecie, miałem w pamięci atmosferę po jego śmierci w grudniu zeszłego roku, gdy we wszystkich mediach widniało słynne zdjęcie czeskiego prezydenta kroczącego ku morzu, a prasa przypominała jego dokonania, jednogłośnie orzekając – odszedł wielki człowiek.


Tylko krótko, proszę jest lekturą o tyle ciekawą, że jest to kompozycja osobistych zapisków Havla, wielu służbowych notatek i dokumentów z czasów jego prezydentury oraz obszernych fragmentów korespondencji (w formie wywiadu) z dziennikarzem, Karelem Hvizd'alą. Dzięki nietypowej konstrukcji z książki wyłania się kompleksowy obraz wyjątkowej postaci, jaką był Vaclav Havel, co pozwala na dostrzeżenie wielu wymiarów jego działalności, osobowości, dokonań i twórczości.

Vaclav Havel: Polityk


(…) ważne jest, żeby polityka nie była tylko technologią sprawowania władzy, ale prawdziwą służbą obywatelom – służbą (na ile to możliwe) bezinteresowną, opartą na pewnych ideałach i szanującą dany nam kodeks moralny, pamiętającą o trwałych interesach rodu ludzkiego, a nie tylko o tym, co w danej chwili podoba się opinii publicznej; służbą, która nie chce być jedynie grą różnych partykularnych interesów czy pragmatycznych celów, za którymi w sumie zawsze kryje się jedno: pragnienie, by za wszelką cenę utrzymać się u żłobu. (...)

Książka w szerokim zakresie przywołuje działalność opozycyjną Havla, jego rolę w budowie demokracji u naszych południowych sąsiadów jak i gruntownie przedstawia lata jego prezydentury. Polski czytelnik może czuć się znużony meandrami czeskiej sceny politycznej, ale wbrew pozorom lektura tych fragmentów pozwala na zrozumienie uniwersalnych mechanizmów polityki, a oprócz tego dostrzec wielkość czeskiego prezydenta oraz jego postawę wobec problemów kraju i świata. Z jednej strony można mu zarzucić naiwny idealizm, ale z drugiej trzeba mu oddać to, że każda idea, o którą walczył była poparta zdroworozsądkowym realizmem i konstruktywną krytyką. Wprowadzał do polityki pojęcie moralności, odpowiedzialności i wierności swoim ideałom, czemu dawał wielokrotnie wyraz w swoich wystąpieniach na arenie krajowej, jak i międzynarodowej – w Tylko krótko, proszę ustosunkowuje się do takich wydarzeń jak chociażby wojna w Iraku czy fiasko negocjacji w ramach Unii Europejskiej. Był krytyczny wobec polityki, a przy tym jego refleksje nie były pozbawione autoironii i dystansu wobec samego siebie i pełnionej funkcji. Moim zdaniem, wyjątkowym darem Havla było to, że jego słowa, poglądy i czyny pozbawione były frazesów, niepotrzebnej emfazy i zagrywek pod publikę. W tej książce, odpowiadając nawet na niewygodne i trudne pytania Karela Hvizd'ali, jego odpowiedzi zawsze mają głęboką, teoretyczną i refleksyjną podstawę, nigdy nie są to słowa zawieszone w próżni.

Vaclav Havel: Myśliciel


Myślę jednak, że Europa mogłaby robić coś więcej, niż tylko bezrefleksyjnie dotrzymywać kroku i od czasu do czasu kogoś „doganiać i przeganiać” w tym, co jest dziś dla wszystkich wspólne. Mogłaby być inspiracją. (…) Przypomnieć sobie o tradycji odpowiedzialności za świat, którą kiedyś jej kultura pomagała artykułować.

Książka Tylko krótko, proszę przedstawia również postać obdarzoną zdolnością wnikliwej analizy rzeczywistości. Gdyby Havel był jedynie dramaturgiem i eseistą, prawdopodobnie stworzyłby pewien dorobek, który, pomimo swojej niewątpliwej wartości, miałby tylko ograniczony wpływ na rzeczywistość. Jednakże historia dała mu możliwość bycia prezydentem przez kilka kadencji, co nadaje jego działaniom nowy wymiar – oprócz teoretyka stał się politycznym praktykiem. Miał klarowny stosunek do wielu zjawisk we współczesnym świecie i świadczył o tym swoją działalnością. W książce odnosi się do multikulturalizmu, konfliktów różnych kręgów cywilizacyjnych. Pomimo poparcia dla międzynarodowej integracji, precyzuje również zarzuty odnośnie Unii Europejskiej i kierunku przez nią obranego, a także stawia inspirujące tezy odnośnie kondycji Europy i jej roli w świecie. Jest krytykiem kapitalistycznego dogmatyzmu i podporządkowywania kolejnych sfer życia społecznego dyktatowi zysku, wzrostu gospodarczego i konsumpcjonizmu.

Vaclav Havel: Zwykły człowiek


Dlaczego mój komputer pisze za każdym razem linijki różnej długości? (…) Dlaczego czasami jakiś tekst tak bardzo mu się spodoba, że drukuje go w kółko i nie można mu w tym przeszkodzić? (…)Wciąż się mnie o coś pyta, czegoś chce, coś mi wypomina, stale się nad czymś zastanawia i nieustająco daje mi do wyboru wiele różnych możliwości. A przy tym używa niezrozumiałego języka, jakiejś mieszanki czeskiego, angielskiego i komputerowego. (…)

Chyba najciekawszym obliczem Vaclava Havla, jakie znajdziemy w Tylko krótko, proszę, jest oblicze zwykłego człowieka, który również przeżywa codzienne troski i pochyla się nad małymi sprawami. Wielokrotnie na kartach tej książki daje się poznać jako miłośnik sztuki i esteta – gros jego notatek do współpracowników odnosi się do remontów i urządzania Hradu, czyli prezydenckiej siedziby. Przykłada wagę do koloru elewacji, jej oświetlenia, otworzenia tego miejsca dla ludzi, przebudowy i funkcjonalizacji tego „serca” Pragi. Często odnosi się do rzeczy tak przyziemnych jak kuchnia – sypie gromy pod adresem wpadek kucharzy, a po niezręcznej sytuacji na dyplomatycznej kolacji, na której brakowało soli, nosi ją przy sobie. Od tych rzeczy, niejako „zewnętrznych”, Havel przechodzi również do najgłębiej przeżywanych dylematów i wnikliwej autorefleksji. Wielokrotnie w prywatnych zapiskach odnotowuje swoje cierpienie spowodowane chorobami. Poświęca też sporo słów na swoje życie osobiste, przeżyty dramat utraty swojej pierwszej żony oraz – co przewija się przez całą książkę – nie może powstrzymać się od rozmyślań, czy kariera w polityce nie była dla niego zbyt dużą ofiarą, wymagającą poświęcenia jego kariery literackiej, jego pasji, jego bliskich. Tylko krótko, proszę skrzy się od humorystycznych anegdot, ale również snutych rozważań o przemijaniu i kondycji człowieka.



Lektura tej książki była dla mnie olbrzymią przyjemnością. Vaclav Havel był postacią szalenie inspirującą i z pewnością sięgnę również po jego prace literackie oraz eseje. Gorąco polecam tę pozycję wszystkim, którzy szukają w polityce drugiego dna – głębszego namysłu nad jej sensem i sposobem jej uprawiania, a także tym, którzy polityką się brzydzą i uważają, że pozbawiona jest wszelkich etycznych konotacji i jest wyzuta z wszelkiej ideowości. Tylko krótko, proszę jest książką wyjątkową. A jeżeli kogoś interesuje, czego prezydent Czech zazdrościł polskim politykom, co mieszka w jego schowku na odkurzacz i dlaczego książka zatytułowana jest ulubionym powiedzonkiem pewnego czeskiego dziennikarza – pozycja obowiązkowa.

Wszystkie cytaty pochodzą z omawianej książki.