Od dobrych kilku miesięcy
na listach bestsellerów widnieją dzienniki Jerzego Stuhra z okresu
walki z chorobą nowotworową, zatytułowane Tak sobie myślę...
Nie sposób przejść obok tej
pozycji obojętnie, chociażby ze względu na nietuzinkowość osoby
autora. Wykładowca akademicki, który wypuszcza spod swych skrzydeł
kolejne pokolenia ludzi związanych ze sceną. Aktor uniwersalny w
najszerszym tego słowa znaczeniu: jego osiągnięcia na deskach
teatrów, po obu stronach kamery, w dziedzinie dubbingu czy tworzeniu
słuchowisk można wyliczać w nieskończoność. Wreszcie: człowiek
rodzinny, obywatel, patriota, inteligent. Dlatego też, gdy Stuhr
mówi, że „sobie myśli”, z nieodpartą ciekawością chciałem
się dowiedzieć o czym.
Najpierw
kwestie techniczne. Wydawnictwo Literackie
zrobiło świetną robotę. Książka wydana jest w wygodnym
formacie, twardej oprawie i ma rewelacyjną szatę graficzną. W
tekst doskonale wkomponowane są fotografie związane z treścią
zapisków, a także przedrukowane są strony oryginalnego dziennika,
które, oprócz waloru czysto estetycznego, nadają książce rodzaj
pewnej ciężko uchwytnej... intymności? Bezpośredniości? Patrząc
na własnoręczne bazgroły Jerzego Stuhra ma się dodatkowe wrażenie
autentyczności czytanego tekstu.
A
trzeba podkreślić, że lektura jest pierwszorzędna. Wprawdzie
wszędzie zaznacza się, że Tak sobie myślę... było
spisywane w czasie walki z chorobą, ale osobiście odniosłem
wrażenie, że nowotwór jest swego rodzaju tłem, sztafażem, który
spowija wszystkie rozważania autora, ale jednocześnie nie jest to
kwestia dominująca w całym tekście. A skoro nie tylko o chorobie,
to o czym pisze Stuhr? O wszystkim po trochu!
Dużo
miejsca poświęca kulturze, ze zrozumiałym akcentem położonym na
teatr i film. Podsumowuje swój dorobek artystyczny, poddaje
gruntownej krytyce to, co mu się nie podoba, rozważa na temat
istoty zawodu aktora i jego przyszłości. W tej sferze wykazuje się
daleko posuniętym krytycyzmem, bezkompromisowo piętnuje słabości
współczesnego kina czy teatru. Gdy mówi o swoich dokonaniach, bądź
o dokonaniach bliskich, wydaje się o wiele bardziej tolerancyjny,
ale ciężko od niego wymagać w tej materii obiektywizmu.
Stuhr
jest także bacznym obserwatorem rzeczywistości, zarówno w
kontekście polityczno – społecznych aktualności, jak i z
szerszej, długofalowej perspektywy. Komentuje na bieżąco, czasem
granicząc nawet ze złośliwością czy gniewem, medialne
doniesienia z tych kilku miesięcy, w których prowadził dziennik.
Jest surowy dla rodaków, gdy wykazują się prowincjonalizmem lub
typowo polską megalomanią. Precyzyjnie diagnozuje polskie
kompleksy, ale czyni to bez większego zacietrzewienia, choć w kilku
momentach zaczyna się dosyć otwarcie z wyższością szarogęsić.
Pisze o futbolu, patriotyzmie, mediach, zachowując swój
indywidualny, często bardzo krytyczny, punkt widzenia.
Forma
dziennika ma to do siebie, że w największym stopniu odsłania
wnętrze samego diarysty. W Tak sobie myślę...
Jerzy Stuhr pisze bez - jakże charakterystycznego dla
współczesności – emocjonalnego ekshibicjonizmu, ale pisze o
rzeczach dla siebie ważnych, które mają lub miały dla niego
szczególne znaczenie. Rozważa swoją ścieżkę zawodową,
wspominając kluczowe punkty w swojej karierze, a także, w
kontekście swojej pracy akademickiej, przedstawia swoje aktorskie
credo. Daje się
również we znaki jego inteligencki rodowód – uważa się za
pełnoprawnego przedstawiciela tej endemicznej klasy społecznej i to
także stanowi pewien pryzmat, przez który obserwuje rzeczywistość.
Ciepło pisze o swoich najbliższych – jednym z najważniejszych
wątków jest rodzinne i pełne ekscytacji oczekiwanie na wnuczkę;
często pisze również o swoim synu, kibicując mu i po ojcowsku
troszcząc o jego zawodową drogę. W wielu momentach przytacza myśli
swoich autorytetów i mistrzów, by nad nimi chwilę się pochylić,
sypie anegdotami, a kilkukrotnie jego zapiski dotyczą ważnych dla
niego postaci, którzy odeszli w okresie prowadzenia dziennika (w tym
kontekście np. bardzo ciepło wspomina Vaclava Havla). Wzruszające
jest przytaczanie niektórych listów, pełnych otuchy i wsparcia,
które otrzymuje od różnych ludzi, zarówno dzielących z nim los
chorego, jak i osób, którzy poczuli potrzebę wyrażenia swoich
uczuć wobec kogoś dla nich ważnego. Wreszcie, Tak sobie
myślę... ukazuje człowieka,
który z nadzieją i uporem trzyma się życia i zwycięsko wychodzi
z choroby, przy czym najbardziej poruszające są dla mnie dwa
momenty tej książki. Pierwszy, gdy autor pod koniec książki,
tworzy listę dobrych rzeczy, jakie dała mu choroba. A drugi to
załączony na koniec książki wywiad dotyczący już tylko choroby
i walki z nią.
Dziennik czasu choroby
Jerzego Stuhra jest znakomitą rozrywką, (zarówno intelektualną,
jak i emocjonalną), a także kopalnią cytatów, anegdot i ciekawych
rozważań. Od poglądów aktora można się dystansować, spierać
się z nim lub je akceptować, ale myślę, że lektura Tak
sobie myślę... nie pozostawi
nikogo obojętnym, zwłaszcza, jeżeli w ciągu ostatniego roku
śledziło się życie społeczne i kulturalne naszego kraju. Czasem
Stuhr na kartach dziennika jest dosadny i bezkompromisowy, z drugiej
strony bywa czuły i wrażliwy, ale czytając tę książkę mamy
pewność, że obcujemy z jedną z najciekawszych postaci polskiej
kultury.
Nie widzę nowych postów!:-)
OdpowiedzUsuńKryzys przełamany! ;)
Usuń