wtorek, 7 maja 2013

Jak wychować idiotę


Spędzając majówkę na Podkarpaciu skorzystałem z okazji i zwiedziłem Wawel. Po raz pierwszy miałem przyjemność tam zawitać jako indywidualny turysta, bez poganiających przewodniczek i wlokącej się karnie za nimi grupy znudzonych licealistów. Jak można się domyślić, przez zamkowe dziedzińce i udostępnione ekspozycje w samym środku weekendu majowego przetaczały się tłumy zwiedzających. Kolejka do kasy wymagała więc anielskiej cierpliwości i moknięcia z godnością, przy czym na niektóre wystawy biletów bardzo szybko zabrakło. Ale wbrew pozorom, nie to było najgorszym punktem programu.

Po przejściu wszystkich wystaw, na które udało się nabyć bilety, kierowniczka naszego turystycznego tandemu zaproponowała wejście do Krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów, w której spoczywa tragicznie zmarła para prezydencka oraz marszałek Piłsudski.

Dawno nie przeżyłem większego zażenowania.

Pominąwszy zrozumiały tłok, zachowania zwiedzających były zaskakującą mieszanką prymitywizmu i głupoty. Przy sarkofagu Kaczyńskich bez ustanku ktoś robił sobie zdjęcie, przy czym prym wiodły zdjęcia dzieci w refleksyjnej pozie zaproponowanej przez rodziców. Na przykład, chłopczyk ze smutną miną kładzie dłoń na marmurze grobowca, a tatuś ekwilibrystycznie się wygina z aparatem (blokując, rzecz jasna, cały ruch) pragnąc ująć tę poruszającą i głęboką scenę na zdjęciu. To nic, że to niemożliwe (mało miejsca, słabe światło, ciągły ruch i „bohaterowie drugiego planu”). To nic, że bez sensu (bo co ma oznaczać ten gest, którego zresztą bohater zdjęcia na pewno nie rozumie?). To nic, że to najzwyczajniej w świecie żenujące. Zdjęcie musi być.

Ale wbrew pozorom, to nie wszystko.

W pomieszczeniu obok, na środku stoi metalowa trumna Józefa Piłsudskiego. Przed nami matka z córką. W pewnym momencie matka, z szelmowskim uśmiechem robi żart stulecia – puka w trumnę. Czy chciała sprawdzić akustykę? A może przebudzić męża stanu? Nie mam pojęcia, ale co lepsze – córeczka, z cielęcym zachwytem na twarzy wali w trumnę jeszcze mocniej.

Ubaw po pachy, Wawel zwiedzony!  

czwartek, 11 kwietnia 2013

Brulion Bibliofila: Śmietnik

Dzisiaj, wyrzucając śmieci, zauważyłem na kracie od wiaty śmietnika następującą wlepkę:


Doprawdy, nigdy nie wiadomo czym zaskoczy cię proza życia. ;)

sobota, 23 marca 2013

Odkryć koło na nowo


Peter J. Vernezze napisał książkę, która jest kolejną próbą wynalezienia koła na nowo. Jaki jest sens pisania syntetycznego podręcznika stoickiej filozofii, kiedy w każdej księgarni na półce stoją świetne wydania Rozmyślań Marka Aureliusza, a na bookini.pl są dostępne za darmo dzieła Seneki? Wszakże im dalej od źródeł, tym w rzece więcej glonów... Po co więc serwować stary kotlet, tyle że podgrzany po raz setny w mikrofalówce?


Powodów jest kilka. Don't worry, be stoic to ciekawa pozycja z pogranicza literatury popularnonaukowej i poradnika psychologicznego, przedstawiająca stoicyzm, jako – za podtytułem – antyczną mądrość na trudne czasy. Autor, amerykański wykładowca filozofii, zebrał w tej pozycji swoje eseje dotyczące stoickiej szkoły filozoficznej i posiłkując się cytatami z Marka Aureliusza, Epikteta oraz Seneki próbuje pokazać jej użyteczność w dzisiejszej rzeczywistości. Wbrew pozorom nie jest to motywacyjna psychopasza nawołująca do pozytywnego myślenia i aktywizmu życiowego. Vernezze ciekawie odnosi stoicyzm do współczesnej mentalności, nauk Jezusa czy Buddy i nie epatując czytelnika swoimi rozterkami, pokazuje w sympatyczny sposób swoje życie wzbogacone o filozoficzne przemyślenia. Nie daje oczywistych recept. Jeżeli dostrzega potencjalną słabość danego poglądu, stara się sam z nią zmierzyć, więc czytelnik dostaje filozoficzny wykład opatrzony osobistym komentarzem. Czyta się dobrze, szybko, bez zbędnego wdawania się w szczegóły, co każdy może zrobić we własnym zakresie.

No właśnie. Czy lepiej sięgnąć po Don't worry, be stoic, czy może od razu po dzieła klasyków? Moim zdaniem, lepiej czyta się zapiski Marka Aureliusza, które darzę niesłabnącym sentymentem od gimnazjalnego konkursu krasomówczego przed laty, a biorąc pod uwagę, że dwa lata temu powstało nowe tłumaczenie opatrzone ciekawymi dodatkami (wyd. Czarna Owca) zdaje się, że sprawa jest oczywista. Jednakże warto spojrzeć na książkę Vernezze'a jako klejnocik między poradnikami psychologicznymi, który otwarcie odsyła do historycznych źródeł, a nie jest pisany na zasadzie „recepta-na-idealne-życie-w-pięć-minut-za-jedyne-9,99$”. Autor z wyraźną pokorą i akademickim obyciem podchodzi do tematu, więc nawet jeżeli uznać to za poradnik, nie miałem przy lekturze poczucia wciskania mi kitu, jak to często bywało przy książkach typu Sekret Rhondy Byrne, Getting Things Done Allena (które można by skrócić o jakieś trzy czwarte) czy Moc pozytywnego myślenia Peale'a.

Otóż, odpowiedź na pytania ze wstępu dla mnie jest prosta – warto pochylić się nad czymś, co inspiruje pokolenia od przeszło dwóch tysięcy lat. A że w wersji uproszczonej i dostosowanej do dzisiejszych czasów? Dla laika to raczej atut niż przeszkoda. Po lekturze, jeżeli ktoś będzie miał potrzebę napić się u źródeł, sięgnie po kapitalne dzieła sprzed stuleci. Ciekawskim – polecam.

Źródło

czwartek, 24 stycznia 2013

Madame razy dwa


Jakiś czas temu w Polityce przeczytałem artykuł o najważniejszych debiutach literackich po zmianie naszego ustroju i wiedziony ciekawością sięgnąłem po Madame Antoniego Libery. Ukazanie się artykułu zbiegło się w czasie z teatralną premierą adaptacji tej książki w Teatrze na Woli. Ukończywszy więc książkę po kilku miesiącach wciskania jej w wolne chwile, w poniedziałek pojawiłem się na spektaklu.


Swoją drogą, lektura Madame uświadomiła mi siłę marketingu. Czy nie jest tak, że przeczesując książkową blogosferę nabieramy ochoty na książki świeże, dobrze recenzowane, które ukazują się jednocześnie u wielu blogerów czy w mediach? Za Liberę wziąłem się według klucza wspomnianego artykułu, czyli jako jedną z ważniejszych książek lat 90 – tych, i wówczas dotarło do mnie, jak świetne książki mamy dosłownie pod nosem, podczas gdy brniemy w wątpliwej jakości nowości tylko dlatego, że się dużo o nich czyta/słyszy...

Do rzeczy:

1. Madame ma moją ulubioną cechę – wielowymiarowość. Z jednej strony to opowieść o młodzieńczej, wyidealizowanej miłości do zjawiskowej nauczycielki francuskiego. Z drugiej – opowieść o zwyrodniałym systemie politycznym, odzierającym ludzi z godności, tłamszącym w zarodku twórczą myśl i artystyczne ambicje, a także przeżartym kłamstwem do szpiku kości. Jeszcze inną warstwą jest obraz rozterek młodego, nadwrażliwego, nieco efemerycznego młodzieńca, który przede wszystkim marzy o Życiu na miarę Literatury. Jest to też książka z wyraźnym akcentem położonym na książki same w sobie – ich wartość, siłę i inspirację z nich płynącą. Podczas lektury kilkukrotnie ten aspekt przywodził mi na myśl Zafónowskie uwielbienie dla słowa pisanego.

2. Książka napisana jest kapitalnym językiem i ma rodzaj humoru, który bardzo cenię. Główny bohater zasypuje czytelnika masą swoich przemyśleń, knując intrygi miłosne w celu zdobycia Madame i snując wyobrażenia na temat swoich porażek i sukcesów. Jego emocjonalne rozterki zajmują wiele stron, (no dobra, może czasem zbyt wiele), ale jednocześnie pod tą watą słów, nawiniętym makaronem zdań, tętni jakiś podskórny chichot, stłumiony rechocik. Często łapałem się na tym, że czytam kolejne strony z uśmiechem na twarzy i nie jestem pewien – czy to moje złudzenie, czy Libera z taką maestrią włada językiem, iż przekazuje czytelnikowi niewysłowiony „infrahumor”. Książka niepozbawiona jest oczywiście melancholii czy klimatu rezygnacji przy fragmentach bardziej upolitycznionych, ale równowaga zostaje zachowana i dzięki temu powieść zdaje się być jednocześnie zarówno lekka, jak i wypełniona po brzegi czymś wartym przemyślenia, przetrawienia.


3. Adaptacja w Teatrze na Woli bardzo mi przypadła do gustu, ale muszę poczynić dwa spostrzeżenia. Po pierwsze, bez lektury książki nie ma co na nią iść, bo niektóre wątki są ujęte dosyć syntetycznie i mogą budzić niezrozumienie. Po drugie, W całym spektaklu nieco na drugi plan zostaje zepchnięty wątek miłosny, zaś obszernie ukazane jest tło historyczno – polityczne powieści. Ponadto, cały spektakl kładzie duży nacisk na aspekt komiczny książki, co nadaje całości bardzo rozrywkowego charakteru. Należy wspomnieć o świetnej – moim zdaniem – głównej roli Waldemara Barwińskiego i podkreślić ciekawe rozwiązanie oprawy muzycznej – na scenie, przez cały spektakl na żywo gra instrumentalne trio, będące chwilami istotną częścią przedstawienia.

Podsumowując – gorąco polecam Madame, najpierw w wersji powieściowej, a następnie teatralnej.

A teraz, w ramach eksploracji polskich debiutów sprzed paru lat, wezmę się za Weisera Dawidka...

czwartek, 15 listopada 2012

Hoło viator – religijne peregrynacje Szymona Hołowni


Z niecierpliwością czekałem na najnowszą książkę Szymona Hołowni. Doceniam go za publicystyczne zacięcie (nie mylić z zacietrzewieniem), renowację zetlałych frazesów, przystępny przekład trudnych dla przeciętnego zjadacza chleba kościelnych realiów na aktualny język życia publicznego, a przede wszystkim – twórczą nadpobudliwość połączoną z kreatywnością. Potrafił zaskoczyć w Monopolu na zbawienie, poruszyć w Ludziach na walizkach i zachęcić do poszukiwań w boskiej biografii: Bóg. Życie i twórczość. Od dłuższego czasu na łamach prasy pojawiały się jego felietony pisane z Zambii lub Ameryki Południowej, więc spodziewałem się, że jego najnowsza książka będzie nosiła ślad tych podróży. No cóż, okazało się, że nie były to jedyne wojaże Hołowni...

Na stronach Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie autor odwiedził sześć kontynentów, około dwudziestu państw. W jakim celu? By pokazać czytelnikom (a zdaje się również, że sam tego potrzebował, gdyż wątek laicyzacji Zachodu spędza mu sen z powiek), że chrześcijaństwo we wszystkich swych odmianach to rzecz o wiele większa niż wydaje się zwykłym zjadaczom chleba (także tego konsekrowanego) patrzącym jedynie na rodzimy, katolicki ogródek. Książka ma świetną formułę – z jednej strony mamy ustępy, gdzie głos ma sam publicysta i w charakterystycznym dla siebie stylu relacjonuje swoje wrażenia z podróży, ale nie stroni też od nakreślania w nieco eseistycznej formie rysów historycznych czy społecznych odwiedzanych miejsc. Z drugiej, dostajemy fragmenty, w których Hołownia przeprowadza wywiady z osobami, do których chciał dotrzeć, przy czym oddaje im głos na dłużej niż kilka zdań, których oczekiwalibyśmy od zwykłego prasowego wywiadu. Ta forma zdecydowanie zdaje egzamin – nieco egzaltowany i efekciarski styl dziennikarza, do którego zdołał nas przyzwyczaić w swoich książkach i artykułach zostaje nieco na bocznym torze, nie powoduje przesytu czy wręcz irytacji, a wywiady są przeprowadzone naprawdę ciekawie.

Ciekawi są też ludzie, których autor spotyka na swojej drodze. Honduras: kardynał Maradiaga, który osobiście pilotuje śmigłowce, którymi przemieszcza się do wiernych i przez cały czas jest otoczony ochroną, gdyż stale naraża się na gniew narkotykowych karteli. Papua – Nowa Gwinea: ekipa misjonarzy tłumacząca Biblię na endemiczne języki miejscowych plemion, w których nie ma takich słów jak baranek czy żłób. Guam: komandor podporucznik, będący jednocześnie duszpasterzem amerykańskich żołnierzy. USA: ludzie z radykalnego ruchu The Simple Way, którzy z pacyfizmem na ustach i łatką lewicowych radykałów każdego dnia szukają mistyki i pragną, by Słowo stało się ciałem. Turkmenistan: polscy księża wytrwale od lat budujący wspólnotę katolików w skrajnie trudnych warunkach społecznych i politycznych. Last minute ma 24 rozdziały i każdy z nich niesie ze sobą inną historię toczącą się w innym miejscu, innych warunkach i wszyscy czytelnicy znajdą tam coś dla siebie.

Zaraz, zaraz. Jak to wszyscy? Przecież założenie jest takie, że Hołownia to publicysta na wskroś katolicki, do którego jakiś czas temu przylgnęło określenie Terlikowski light. Więc książka jest tylko dla katolików, prawda? No cóż, moim zdaniem niezupełnie. Last minute to pozycja, którą poleciłbym chociażby antyklerykałom. Kościół katolicki zdaje się być w naszym kraju wygodnym podmiotem publicystycznej chłosty (choć nie ukrywajmy – niejednokrotnie jest za co), jednakże przy przyjęciu odpowiedniej perspektywy, nawet najgorliwszy przeciwnik musi przyznać, że Kościół na całym świecie (w Polsce również, choć nie o tym jest mowa) ma „za uszami” olbrzymie ilości rzeczy po prostu dobrych i potrzebnych, w których państwo czy społeczeństwo jako takie nie radziłoby sobie. Poza tym, prezentując feerię barw religijnego życia na globie, w skrajnie odmiennych uwarunkowaniach, Hołownia „wyciąga” czytelnika ponad polskie piekiełko i pokazuje, że chrześcijaństwo jest rzeczą o wiele większego kalibru, niż lokalnym, europejskim zjawiskiem. Gdyby popatrzeć nań ze świeckiego punktu widzenia, jest ideą, która – tak jak prawa człowieka czy międzynarodowe organizacje – ma szeroki zasięg i konkretny przekaz. Oczywiście każdy może mieć inne zdanie na ten temat (myślę, że znaleźliby się chętni, którzy spokojnie mogliby napisać Last minute w lustrzanym odbiciu, 24 rozdziały rozliczania chrześcijan) ale faktom ciężko zaprzeczyć. Jest to też książka w dużym stopniu o charakterze ekumenicznym – wielokrotnie dostajemy tu rozważania, z których wynika jasno, że prawosławie, protestantyzm, katolicyzm i inne odłamy, to tak naprawdę spojrzenie w tym samym kierunku, choć z różnych perspektyw, a dziennikarz świetnie odnajduje się w tym kontekście i potrafi to dobrze ubrać w słowa.

Szymon Hołownia nie zawiódł. Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie, rewelacyjnie wydane, czyta się jak dobrą literaturę podróżniczą, choć traktuje o wojażach w ograniczonym zakresie. Co istotniejsze – to książka prowokująca do myślenia, przewartościowywania, szukania nowych punktów widzenia zarówno do apologii, jak i do krytyki chrześcijaństwa w świecie. O samej książce niewiele więcej już można powiedzieć... Raczej trzeba przeczytać. Warto.

piątek, 9 listopada 2012

Gdzie jest maszynista?


Moja lektura najważniejszej powieści Bronisława Wildsteina ciekawie się zbiegła w czasie z ostatnimi wydarzeniami wstrząsającymi jedną z najważniejszych gazet codziennych w Polsce. Oto na łamach ukazuje się artykuł wybiegający poza dziennikarską rzetelność, dotykający najdrażliwszych kwestii polskiego życia publicznego. W mediach następuje krótkie, ale gwałtowne wyładowanie atmosferyczne, po czym informacje zostają zdementowane, choć zdążyły na ich temat wypowiedzieć się najważniejsze osoby w państwie, aczkolwiek dementi tak naprawdę nie jest ostateczne. Po kilku dniach wydawca zwalnia z redakcji bezpośrednio odpowiadającego za artykuł dziennikarza oraz jego zwierzchników. Ta sytuacja do złudzenia przypomina historię przedstawioną w Dolinie nicości. Mam jedynie nadzieję, że nie ma aż takiego drugiego dna, jak ta z książki, bo opowieść Wildsteina nie jest ani łatwa, ani lekka, ani przyjemna.

Do młodego dziennikarza śledczego Stanisława Czułny trafiają materiały obciążające jedną z najważniejszych postaci polskiej kultury, uznanego przez ogół Polaków za autorytet profesora Lwa. Nie byle jakie to materiały, bo są to dokumenty dowodzące, że profesor w latach poprzedniego systemu współpracował z SB. Medialna bomba zostaje zaakceptowana do publikacji przez redaktora naczelnego Kuriera, Adama Wilczyckiego. Zgodnie z przewidywaniami, informacje wstrząsają opinią publiczną. Rozpętana zostaje bezwzględna, zakulisowa gra, w której Wilczycki i Czułno są zwierzyną łowną, a mająca na celu uciszyć wszelkie głosy nawołujące do przeprowadzenia lustracji raz na zawsze. W nagonce pierwsze skrzypce gra wszechwładny magnat medialny, Michał Bogatyrowicz, który pociąga za wszystkie sznurki medialnego półświatka. W sukurs przychodzi mu również Jan Return, legenda polskiego dziennikarstwa, który niesie za sobą skrywaną przez lata dramatyczną historię... W tym galimatiasie znajdzie się również Kościół, biznesowe elity, byli agenci oraz drugoplanowi architekci potransformacyjnego porządku, działający w białych rękawiczkach... Czy skompromitowany przez przeciwników Wilczycki zdoła oczyścić swoje imię i doprowadzić kanalie przed oblicze sprawiedliwości? Czy tajemnicze zbrodnie z przeszłości zostaną raz na zawsze rozliczone? Czy szeroko zakrojona manipulacja Bogatyrowicza powstrzyma kamyk zwiastujący lawinę? Od siebie powiem, że nie warto wierzyć swoim przeczuciom...

Powieść udało mi się nabyć za kilka złotych w formie e-książki, a że to wciąż pole dynamicznego rozwoju wydawniczego, zawsze warto zwrócić wydawcom uwagę na ewentualne rzeczy do poprawki. Niestety, tekst (przynajmniej na czytniku kindle) dosyć mocno się zlewa, dialogi czasem bezpośrednio przechodzą w narrację, co utrudnia czytanie i połapanie się w wątkach. Co więcej, poszczególne ustępy w tekście nie są zaznaczone wcięciem (akapitem) co komplikuje wyłapanie dynamiki opowieści.

Wildstein opracował ciekawą, wielowątkową fabułę na bardzo nośny temat. Mimo pewnych z góry poczynionych przeze mnie założeń, udało mu się zaskoczyć. Może uśpiło moją czujność zaszufladkowanie autora do konkretnej opcji światopoglądowej, ale kreowany świat jest po prostu interesujący, choć narracja bywa, moim zdaniem, nieco ciężkostrawna. Demokracja, która na dobre nie zapuściła korzeni, owocuje patologiami na najwyższych szczeblach. Nierozliczona przeszłość sączy truciznę w społeczny krwiobieg. Media są szalenie podatne na manipulacje i uwikłane w niejasne zależności. Obraz dosyć przygnębiający, może trochę trąci spiskową teorią dziejów, ale jednocześnie wydaje się w jakiś sposób prawdziwy. Lustracja to niewątpliwie kwestia sporna w najnowszej historii RP, ale nie dajmy się zwieść pozorną nieobecnością tematu w mediach. Ujawnienie i rozliczenie aparatu PRL jest wciąż sprawą gorącą, budzi wiele wątpliwości (co Wildsteinowi dobrze udało się pokazać), a co gorsza – demonów z przeszłości zarówno konkretnych ludzi, jak i społeczeństwa.

Pisarz kreśli dwuznaczności postaw postaci, każda z nich ma mocno rozbudowaną historię i motywacje. Niestety, potencjał niektórych charakterów pozostaje niewykorzystany, gdyż autor niespecjalnie operuje chociażby językiem postaci. Odniosłem wrażenie, że większość z nich wygłasza bez charakteru swoje kwestie, które niejednokrotnie są sążniste i merytoryczne, ale też przez to nieco... sztuczne. Kluczowi bohaterowie nie mają w swoich wypowiedziach niczego, co by przykuwało uwagę, dodatkowo ich charakteryzowało, wygłaszają swoje zdania niejako „z urzędu” i przez to rozmywają się pośród plejady drugorzędnych postaci, a powiedzmy sobie otwarcie – Wildstein kreuje ich olbrzymią ilość. Dialogi są papierowe, mało wiarygodne. Atutem Doliny nicości jest literackie odzwierciedlenie realnego świata polskich mediów – niektórzy bohaterowie do złudzenia przypominają prawdziwych ludzi ze świecznika i przyjemnym elementem rozgryzania tej książki było dopasowanie pewnych faktów fikcyjnych do ich rzeczywistych odpowiedników. Oczywiście autor czyni to według klucza swoich poglądów politycznych i społecznych, więc można to rozpatrywać bardzo różnie, ale dla mnie to akurat plus – pełnokrwista, aktualna powieść z przekazem nie zdarza się za często.

Wreszcie, przebrnąwszy przez moje wrażenia, tłumaczę się z tytułu tego tekstu. Bardzo mnie zaintrygowała refleksja Bogatyrowicza, w której analizował nieodzowność swojego postępowania dla utrzymania polityczno – społecznego status quo i użył wobec siebie określenia, iż jest jednym z tych, którzy siedzą w maszynowni świata. Po zakończeniu Doliny nicości w mojej głowie nieznośnie kołatała się taka wątpliwość... Czy ta metaforyczna maszynownia świata istnieje? Czy faktycznie można uznać, że gdzieś istnieje grono architektów naszego sposobu myślenia, który swoją władzą może pognębić prawdę i sprzedać każdy fałsz? Czy może jednak rzeczywistość jest bezwładną lokomotywą bez maszynisty, podatną na wykolejone przez kogoś tory? Ostatnie wydarzenia w polskiej prasie i polityce wskazują na to, iż nasze status quo to w rzeczywistości beczka prochu, której lontem może być tylko artykuł w gazecie. Dziennikarski błąd czy intryga maszynisty? Niedochowanie staranności czy odskakująca pokrywka znad garnka zbiorowych wątpliwości?

środa, 7 listopada 2012

Między prawicycą a lewicycą


Fundamentalne pytania: Czy cel uświęca środki? Czy obalony dyktator deklarujący w drodze na szafot „chciałem dobrze i rządziłem zgodnie z moi ideałami!” jest moralnie rozgrzeszony? Czy aby poskromić zło można posłużyć się jego metodami w obronie dobra?

Jeżozwierz Juliana Barnesa to przewrotnie napisana powieść, choć fikcja miesza się z niej z nieodległymi faktami z historii XX – wiecznej Europy. Transformacja ustrojowa, Jesień Narodów, rozpad Związku Radzieckiego, westernizacja środkowoeuropejskich społeczeństw, historyczne rozliczenia z aparatem socjalistycznym... Brzmi znajomo? Wprawdzie opowieść osadzona jest w nieistniejącym postkomunistycznym państwie (choć Barnes wyraźnie nawiązuje w książce do Bułgarii, a bohatera można skojarzyć z Todorem Żiwkowem) ale polski czytelnik z pewnością odnajdzie w tej książce pewien mianownik, który łączy wszystkie demoludy przechodzące przez bolesne przemiany lat dziewięćdziesiątych.

Stojo Petkanow, komunistyczny przywódca kraju, wskutek wolnościowych zmian wstrząsających całym Związkiem Radzieckim, traci władzę i oczekuje w swojej celi na precedensowy proces. Po pierwsze, nie do końca wiadomo, na podstawie jakiego prawa go sądzić, skoro przez kilkadziesiąt lat je tworzył i według niego działał zgodnie z prawem. Po drugie, czy proces w ogóle należy się tyranowi nie cofającemu się przed uśmiercaniem rodaków i zupełną degrengoladą gospodarczą kraju tylko po to, by stworzyć w pełni socjalistyczne państwo? Wielu wystarczyłby pluton egzekucyjny lub sfingowany wypadek, albo „proces moralny”, czyli na dobrą sprawę pokazowy. Po trzecie, czy w ogóle da się wydać rzetelny wyrok , skoro brakuje dowodów celowo zniszczonych przez aparat państwowy, ewentualni świadkowie nie żyją, a zdegenerowany system prawny nie wskazuje tego, co jest przestępstwem, a co nie? Petkanow nie ucieka przed sprawiedliwością, staje na sali sądowej z otwartą przyłbicą i jako socjalista głęboko wierzący w „naukowe metody” i „demokrację ludową” chce odpowiadać jedynie za ewentualne błędy polityczne, a nie moralne. Mistrz manipulacji i sofistycznej retoryki nie dostrzega żadnych etycznych wypaczeń swoich rządów i nie zamierza odejść bez walki...

Kto więc podejmie się walki z tyranem? Antagonistą Petkanowa staje się Piotr Soliński, profesor prawa wyniesiony do urzędu prokuratora generalnego na fali demokratycznych przemian. Jest świadom, że ludzie chcą krwi, głowy Petkanowa toczącej się po bruku, drugorzędne znaczenie ma dla nich sprawiedliwy i rzetelny proces. Soliński, zacietrzewiony opozycjonista, syn partyjnego renegata i sam za młodu gorąco wierzący w socjalizm, stara się zniszczyć dyktatora lege artis, ale uświadamia sobie, że to nie jest możliwe... Czy odważy się sięgnąć po ciosy, jakich nie powstydziłby się jego oponent?

Całość powieści nie jest specjalnie porywająca, ale nie pozwala przejść obok siebie obojętnie. Dwóch wiarygodnych, ciekawych bohaterów, świetnie zarysowane realia historyczne i stan ducha społeczeństwa żądnego chleba (dosłownie) i igrzysk (w rozliczeniu Petkanowa) to zdecydowanie mocne punkty tej powieści. Barnes nie pozwala sobie na niedoróbki, całość jest złożona i przewrotna – nie wierzę, że ktokolwiek od początku do końca miał jednoznaczną moralną ocenę bohaterów. Trzeba też docenić pewne diagnozy, jakie stawia Barnes, osoba z zupełnie innego kręgu polityczno – kulturowego. Zastanawiające są reakcje młodych ludzi na proces transmitowany w telewizji – czy oni chcą sprawiedliwości, czy z góry ustawionego starcia nowego porządku ze starym? Czy pewnych idei nie kupili zupełnie bezkrytycznie? Historia pokazała, że socjalizm jest ustrojem stworzonym na absolutnie błędnych założeniach, który ulega koszmarnym w skutkach wypaczeniom, ale czy demokracja niesie ze sobą jedynie dobre zmiany? Bardzo mi się podobała lektura tej książki obecnie, gdy ten demokratyczny, wolnościowy model gospodarki oparty głównie na sztucznie pompowanym wzroście, potknął się kilka lat temu i niemrawo się podnosi. Przytoczę fragmenty rozmowy obu głównych bohaterów:

Czego chcą ludzie? Chcą stabilizacji i nadziei. I myśmy im to dali. Nie wszystko było doskonałe, ale za socjalizmu ludzie mieli podstawy, by marzyć, że kiedyś tak będzie. A wy – wy daliście im tylko destabilizację i brak nadziei. Zalew przestępczości. Czarny rynek. Pornografię. Prostytucję. (…) Sprzedają pornografię na schodach mauzoleum pierwszego przywódcy. Uważasz, że to dobry dowcip? Uważasz, że to mądre? Uważasz, że to postęp?
-(…) Powiedziałbym, że pierwszy przywódca specjalizował się w pornografii. (…) Powiedział pan, że dawaliście ludziom nadzieję. Nie, wy dawaliście im złudzenia. Wielkie cyce, ogromniaste kutasy i nieustanne pieprzenie się każdego z każdym. Tym kupczył pański pierwszy przywódca, a przynajmniej politycznymi odpowiednikami. Pański socjalizm jest tego właśnie typu złudzeniem. A nawet jeszcze większym. W tym, co sprzedają przed mauzoleum jest przynajmniej jakaś doza prawdy, w tych wszystkich świństwach.
-No i kto ucieka się do tanich porównań, Piotrze? Jak miło słyszeć prokuratora generalnego występującego w obronie pornografii. Jesteś bez wątpienia równie dumny z inflacji, czarnego rynku, kurw na ulicach?
-Są trudności. (…) Jesteśmy w okresie przejściowym. Muszą być bolesne przystosowania. Musimy zrozumieć twarde reguły ekonomiki. Musimy wytwarzać towary, które ludzie chcą kupić. Wtedy osiągniemy dobrobyt.
-(…) Pornografia, mój drogi Piotrze. Cyce i kutasy. Czego i tobie życzę.

Jeżozwierz nie jest książką powalającą. Wydaje się mniej poruszający niż Poczucie kresu, choćby dlatego, że los Anthony'ego Webstera dotyka w jakiś sposób każdego z nas, a starcie Solińskiego i Petkanowa ma zupełnie inny wymiar i tematykę. Jednak nie można zaprzeczyć, że książka Barnesa stawia fundamentalne pytania – zarówno przy lekturze, gdy jesteśmy blisko przeżyć bohaterów, jak i w oderwaniu od niej. Myślę jednak, że nie każdy chce na te pytania sobie odpowiadać, zwłaszcza że są osadzone w dosyć statycznej fabule. Nie ma w tej książce fajerwerków, twistów fabularnych, olśniewającej puenty. Jednak jest to proza o iście angielskiej elegancji, błyskotliwie napisana, złożona i... (to chyba będzie już u mnie słowo klucz w przypadku Barnesa) przewrotna. Nie każdemu się spodoba, ale ja stawiam tę pozycję na półce obok Poczucia kresu i wiem, że nie przejdę obojętnie obok następnych książek autora Jeżozwierza.