poniedziałek, 22 października 2012

O czym myśli Jerzy Stuhr?


Od dobrych kilku miesięcy na listach bestsellerów widnieją dzienniki Jerzego Stuhra z okresu walki z chorobą nowotworową, zatytułowane Tak sobie myślę... Nie sposób przejść obok tej pozycji obojętnie, chociażby ze względu na nietuzinkowość osoby autora. Wykładowca akademicki, który wypuszcza spod swych skrzydeł kolejne pokolenia ludzi związanych ze sceną. Aktor uniwersalny w najszerszym tego słowa znaczeniu: jego osiągnięcia na deskach teatrów, po obu stronach kamery, w dziedzinie dubbingu czy tworzeniu słuchowisk można wyliczać w nieskończoność. Wreszcie: człowiek rodzinny, obywatel, patriota, inteligent. Dlatego też, gdy Stuhr mówi, że „sobie myśli”, z nieodpartą ciekawością chciałem się dowiedzieć o czym.

Najpierw kwestie techniczne. Wydawnictwo Literackie zrobiło świetną robotę. Książka wydana jest w wygodnym formacie, twardej oprawie i ma rewelacyjną szatę graficzną. W tekst doskonale wkomponowane są fotografie związane z treścią zapisków, a także przedrukowane są strony oryginalnego dziennika, które, oprócz waloru czysto estetycznego, nadają książce rodzaj pewnej ciężko uchwytnej... intymności? Bezpośredniości? Patrząc na własnoręczne bazgroły Jerzego Stuhra ma się dodatkowe wrażenie autentyczności czytanego tekstu.

A trzeba podkreślić, że lektura jest pierwszorzędna. Wprawdzie wszędzie zaznacza się, że Tak sobie myślę... było spisywane w czasie walki z chorobą, ale osobiście odniosłem wrażenie, że nowotwór jest swego rodzaju tłem, sztafażem, który spowija wszystkie rozważania autora, ale jednocześnie nie jest to kwestia dominująca w całym tekście. A skoro nie tylko o chorobie, to o czym pisze Stuhr? O wszystkim po trochu!

Dużo miejsca poświęca kulturze, ze zrozumiałym akcentem położonym na teatr i film. Podsumowuje swój dorobek artystyczny, poddaje gruntownej krytyce to, co mu się nie podoba, rozważa na temat istoty zawodu aktora i jego przyszłości. W tej sferze wykazuje się daleko posuniętym krytycyzmem, bezkompromisowo piętnuje słabości współczesnego kina czy teatru. Gdy mówi o swoich dokonaniach, bądź o dokonaniach bliskich, wydaje się o wiele bardziej tolerancyjny, ale ciężko od niego wymagać w tej materii obiektywizmu.

Stuhr jest także bacznym obserwatorem rzeczywistości, zarówno w kontekście polityczno – społecznych aktualności, jak i z szerszej, długofalowej perspektywy. Komentuje na bieżąco, czasem granicząc nawet ze złośliwością czy gniewem, medialne doniesienia z tych kilku miesięcy, w których prowadził dziennik. Jest surowy dla rodaków, gdy wykazują się prowincjonalizmem lub typowo polską megalomanią. Precyzyjnie diagnozuje polskie kompleksy, ale czyni to bez większego zacietrzewienia, choć w kilku momentach zaczyna się dosyć otwarcie z wyższością szarogęsić. Pisze o futbolu, patriotyzmie, mediach, zachowując swój indywidualny, często bardzo krytyczny, punkt widzenia.

Forma dziennika ma to do siebie, że w największym stopniu odsłania wnętrze samego diarysty. W Tak sobie myślę... Jerzy Stuhr pisze bez - jakże charakterystycznego dla współczesności – emocjonalnego ekshibicjonizmu, ale pisze o rzeczach dla siebie ważnych, które mają lub miały dla niego szczególne znaczenie. Rozważa swoją ścieżkę zawodową, wspominając kluczowe punkty w swojej karierze, a także, w kontekście swojej pracy akademickiej, przedstawia swoje aktorskie credo. Daje się również we znaki jego inteligencki rodowód – uważa się za pełnoprawnego przedstawiciela tej endemicznej klasy społecznej i to także stanowi pewien pryzmat, przez który obserwuje rzeczywistość. Ciepło pisze o swoich najbliższych – jednym z najważniejszych wątków jest rodzinne i pełne ekscytacji oczekiwanie na wnuczkę; często pisze również o swoim synu, kibicując mu i po ojcowsku troszcząc o jego zawodową drogę. W wielu momentach przytacza myśli swoich autorytetów i mistrzów, by nad nimi chwilę się pochylić, sypie anegdotami, a kilkukrotnie jego zapiski dotyczą ważnych dla niego postaci, którzy odeszli w okresie prowadzenia dziennika (w tym kontekście np. bardzo ciepło wspomina Vaclava Havla). Wzruszające jest przytaczanie niektórych listów, pełnych otuchy i wsparcia, które otrzymuje od różnych ludzi, zarówno dzielących z nim los chorego, jak i osób, którzy poczuli potrzebę wyrażenia swoich uczuć wobec kogoś dla nich ważnego. Wreszcie, Tak sobie myślę... ukazuje człowieka, który z nadzieją i uporem trzyma się życia i zwycięsko wychodzi z choroby, przy czym najbardziej poruszające są dla mnie dwa momenty tej książki. Pierwszy, gdy autor pod koniec książki, tworzy listę dobrych rzeczy, jakie dała mu choroba. A drugi to załączony na koniec książki wywiad dotyczący już tylko choroby i walki z nią.

Dziennik czasu choroby Jerzego Stuhra jest znakomitą rozrywką, (zarówno intelektualną, jak i emocjonalną), a także kopalnią cytatów, anegdot i ciekawych rozważań. Od poglądów aktora można się dystansować, spierać się z nim lub je akceptować, ale myślę, że lektura Tak sobie myślę... nie pozostawi nikogo obojętnym, zwłaszcza, jeżeli w ciągu ostatniego roku śledziło się życie społeczne i kulturalne naszego kraju. Czasem Stuhr na kartach dziennika jest dosadny i bezkompromisowy, z drugiej strony bywa czuły i wrażliwy, ale czytając tę książkę mamy pewność, że obcujemy z jedną z najciekawszych postaci polskiej kultury. 

2 komentarze: